poniedziałek, 13 grudnia 2010

Droga perfekcyjnie oznakowana

Znacie grę "Raz, dwa, trzy - baba jaga patrzy!"?


Graliśmy w nią ze znajomymi "za bajtla", czyli gdy byliśmy dziećmi (nie będę się rozwodził nad dobrodziejstwem nieposiadania komputera i jemu pochodnych). Jedna osoba była baba jagą (a może babą jagą) i odwrócona plecami do grupy, stojącej po przeciwnej stronie placu, krzyczała owo: "Raz, dwa, trzy - baba jaga patrzy!". W tym czasie wszyscy biegli w jej stronę, ale gdy tylko kończyła zdanie szybko się odwracała i nikt nie mógł się ruszać. Kto się poruszył wracał na linię startu (często tam wracałem - nie byłem dobry w te klocki). Później fraza była powtarzana aż do wygranej, czyli do pierwszej osoby, która dotknęła baba jagę (czy też babę jagę - w sumie myślałem, że się to pisze razem). Najwięcej zabawy było oczywiście w tym, by się w jednej chwili stanąć w bezruchu, zatrzymać się jak wryty (na naszym małym boisku był sam piach - tam niejeden był wryty).


Gdy wspominam tę zabawę od razu przychodzi mi na myśl, że gdybym odważył się dzisiaj w nią zagrać - przy moim wzroście i kilogramach - pewnie skończyłbym z wybitymi zębami. Prawa fizyki są bezlitosne, to co wyprawiają moi siostrzeńcy dla mnie pozostało już tylko wspomnieniem i "se ne wrati".


Przyszło mi jednak na myśl, że dziecięca zdolność szybkiego zatrzymywania życia dotyczy nie tylko sfery fizycznej lecz także duchowej. Już niedługo z karpiem zalegającym w żołądku będziemy mówić: "Święta, święta i po świętach" - kto z nas miał tego typu problemy w dzieciństwie? A przecież życie dziecka pędzi jak szalone, mimo wszystko jednak gdy przychodziły święta cieszyliśmy się każdą chwilą, każdą bombką, kolędą, Pasterką (choć moi rodzice niechętnie nas zabierali - zresztą ja nie lubiłem długich Mszy, a Pasterka była straaaasznie długa) . Dorosłe życie biegnie tak samo szybko, ale wydaje się być cięższe, cięższe w obowiązki, a może od odpowiedzialności... nie wiem. Jednak trudno to życie zatrzymać i jeśli nie zorientujemy się w porę, to znów wszystko, co najistotniejsze, przemknie nam koło nosa. Kościół jednak zna człowieka i dlatego od początku Adwentu wzywa do zwolnienia, wzywa, wraz z Izajaszem i Janem Chrzcicielem, do przygotowania drogi Panu, do przygotowania się na przyjście Pana Jezusa - wpierw to ostateczne przyjście, a od tego tygodnia także na Jego Narodzenie, na rozważanie tajemnicy Bożego Wcielenia.


Wczoraj w Ewangelii Pan Jezus nawiązując do słów Izajasza mówił o Janie Chrzcicielu: "Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą" - tak o Adwencie może powiedzieć Kościół: Oto mój posłaniec Panie Jezu, oto czas, który daję wiernym, aby przygotowali się na Twoje przyjście, aby wyhamowali tempo swego życia, gdyż zgłębianie tajemnicy Chrystusowego wcielenia wymaga spokoju i ciszy. Wszak nikt do szopki nie wpadał w rabanem i krzykiem na ustach: "Pokażcie Go, bo muszę lecieć!"


Nasz ojciec duchowny ks. Krzysztof użył kiedyś ciekawego porównania. Porównał życie do jazdy samochodem po autostradzie - zazwyczaj jeździ się szybko, ale są odcinki gdzie trzeba zwolnić i do nich przygotowuje nas oznakowanie, które stopniowo i systematycznie wskazuje zalecaną, coraz niższą prędkość. Nie można bowiem jadąc 130 km/h wrzucić nagle jedynki - rozpadnie się skrzynia biegów (co najmniej). Tak każdy, kto chce przeżyć dobrze nadchodzącą uroczystość musi liczyć się z tym, że trzeba już zwalniać, a w sumie, to już ostatni odcinek, gdzie to zwolnienie prędkości życia jest jeszcze możliwe - kto się zagapi, już wkrótce powie: Święta, święta...


Bóg i Kościół robią co mogą - ostrzegają nas, zapraszają, stawiają przy drodze znaki i reklamy społeczne :), ale to my siedzimy za kierownicą.


PS.: A propos problemów z oznakowaniem i nie tylko




sobota, 4 grudnia 2010

Odkrycie niewczesne

O delfinie Izajasz nie wspomina :),
ale... dobra radość nigdy nie jest zła.
Już dawno nie spotkałem Świadków Jehowy, czyli przedstawicieli Towarzystwa Strażnica (a może już nie, bo nazwa ta zmienia się bardzo często). Ostatni raz stałem przed nimi w progu mego domu w czasach seminaryjnych - dostałem pisemko "Strażnica" i byli tak enigmatyczni (a może to ja byłem tak wielkim ignorantem), że dopiero w momencie, gdy z uśmiechem na ustach sobie odeszli, zorientowałem się, kto to był. Dostałem też wtedy ulotkę o raju na ziemi - zilustrowana scena z proroctwa św. Izajasza, w które wsłuchujemy się dziś (Iz 11,1-10):
Wyrośnie różdżka z pnia Jessego, wypuści się Odrośl z jego korzeni. I spocznie na niej Duch Pański, duch mądrości i rozumu, duch rady i męstwa, duch wiedzy i bojaźni Pańskiej. Upodoba sobie w bojaźni Pańskiej. Nie będzie sądził z pozorów ni wyrokował według pogłosek; raczej rozsądzi biednych sprawiedliwie i pokornym w kraju wyda słuszny wyrok. Rózgą swoich ust uderzy gwałtownika, tchnieniem swoich warg uśmierci bezbożnego. Sprawiedliwość będzie mu pasem na biodrach, a wierność przepasaniem lędźwi. Wtedy wilk zamieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będą, cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał. Krowa i niedźwiedzica przestawać będą przyjaźnie, młode ich razem będą legały. Lew też jak wół będzie jadał słomę. Niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii. Zła czynić nie będą ani zgubnie działać po całej świętej mej górze, bo kraj się napełni znajomością Pana, na kształt wód, które przepełniają morze. Owego dnia to się stanie: Korzeń Jessego stać będzie na znak dla narodów. Do niego ludy przyjdą po radę, i sławne będzie miejsce jego spoczynku.
Więc takie też były malunki w tej książeczce o końcu świata i raju na ziemi - lwy, krówki, dziecko z ręką w norze, węże, wszyscy w harmonii, spokoju, ładzie, przyjaźni... w ogóle raj. W sumie czemu nie? Wszak można interpretować dosłownie Izajaszowe proroctwo, bo skoro nie będzie zła, to i nie będzie niebezpieczeństw i krzywd. Mimo, że to już kolejny Adwent w mym życiu, nigdy nie zatrzymywałem się dłużej nad owym - jakże ważnym - proroctwem, przyjmując właśnie jego dosłowną interpretację. O ja głupi! Czy nie można się było domyślić, że Izajasz jak już pisze, to nie po to, by snuć opowieści o zielonych łączkach pełnych idyllicznych scen?! 

Wszystko zmieniło się w tym tygodniu, gdy natrafiłem, w bardzo prozaicznym miejscu, (Agenda Biblijna, wydawnictwo Verbinum) na interpretację powyższego proroctwa. Przeciwieństwa, które się spotykają i żyją w zgodzie - czyli wilk z barankiem, pantera z koźlęciem, krowa z niedźwiedzicą, niemowlę z kobrą, cielę z lwem - wszystkie te przeciwieństwa obrazują nas samych. Na tym świecie nieraz człowiekowi jest tak trudno spotkać się z drugim człowiekiem, jak trudno jest postawić koło siebie krowę i niedźwiedzicę. Dzielą nas języki, poglądy, historie rodzinne, uprzedzenia, rasizm, nacjonalizmy, upodobania, gusta, postęp cywilizacyjny i wiele innych czynników. Czy daleko trzeba szukać? Znam miasteczko na Śląsku (celowo zakreślam szeroko granice, choć wiem, że kto zna to miasteczko to i tak się domyśli) gdzie mieszczą się dwie parafie. Miasto ma zatem dwóch proboszczów, którzy konkurują ze sobą do tego stopnia, że zwykło się mawiać, iż przy jednym ołtarzu powinni się spotkać przynajmniej w czasie tygodnia ekumenicznego, czyli Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan - nic z tego (to oczywiście przesada, gdyż proboszczowie owi czasem sprawują razem Mszę Św., a nawet przekażą sobie znak pokoju, ale na tym koniec). W konfesjonale słyszy się także, na szczęście nie za często, o podziałach w rodzinie. Nie odzywanie się całymi miesiącami do ciotki, kuzynki, matki, ojca, brata, do męża czy żony (o zgrozo) jest zjawiskiem powracającym co jakiś czas, zjawiskiem, którego nie potrafię sobie wyobrazić i nie potrafię usprawiedliwić. 

Wobec naszych podziałów Izajasz przypomina nam dziś: jak jeden sztandar potrafi zjednoczyć wojsko całego kraju i żołnierze przestają patrzeć na różnice jakie między nimi istnieją, bo walczą we wspólnej sprawie (może dlatego mniej wśród żołnierzy jest kobiet - trochę szowinistycznej zgryźliwości, ale z przymrużeniem oka;) tak samo gromadzi nas wszystkich Chrystus - różdżka z pnia Jessego, On jest naszym Znakiem, pod którym walczymy i zwyciężamy... RAZEM walczymy i RAZEM zwyciężamy, a nie każdy z osobna, gdyż Kościół Chrystusowy jest wspólnotą, a  nie konglomeratem niezależnych jednostek. Czy to nie wystarczający powód, by spojrzeć na drugiego człowieka, jak na brata w wierze, a nie na przeciwnika w życiu? Wszak Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie (Rz 14, 7-8).

niedziela, 28 listopada 2010

Rozumiejcie chwilę obecną

Czy zatem Zmartwychwstały
ma coś wspólnego z wieńcem adwentowym?
"Rozumiejcie chwilę obecną" (Rz 13,11) pisze dziś do nas Paweł Apostoł. Po włosku przetłumaczono tę frazę jako "consapevoli del momento" więc mamy być świadomi momentu, chwili, tego co się dzieje. Ten krótki zwrot dotyka czasu, od którego od wieków człowiek próbuje się bezskutecznie oderwać. Owszem, ktoś powie, że śmierć jest wyrwaniem z czasu, ale papież w encyklice "Spe salvi" przypomina, że historia człowieka zawsze pozostaje z nim, co więcej wciąż, nawet jako święci w niebie, pozostajemy związani z historią i z czasem, mając na niego wpływ chociażby poprzez modlitwy wstawiennicze. Żyjemy zatem w czasie i czasem. Kościół, którym jesteśmy my sami, nie ma wyjścia i także dokonuje się w czasie, ale nie tylko. Kościół pomaga nam na różne sposoby ten upływający czas zrozumieć. Jednym z tych sposobów jest rok liturgiczny, który dziś rozpoczęliśmy. Który to rok? Rok A. Gdyż nie ma lat liturgicznych, są tylko liturgiczne roki, które nie służą do tego, by czas odmierzać, ale byśmy czas lepiej pojęli. Rok liturgiczny jest wielką katechezą pomagającą zrozumieć naszą przeszłość, historię zbawienia, rozwój tradycji, pomaga żyć teraźniejszością, a nadto przygotowuje nas do tego, co będzie, przygotowuje na nadejście Chrystusa - Paruzję.
Jakże wymowne są zatem słowa (troszeczkę ambonowego języka nigdy nie zaszkodzi, powtórzę zatem) jakże wymowne są słowa Pawła Apostoła "Rozumiejcie chwilę obecną". Apostoł nie wzywa nas do grzebania w aktach i grobowcach przeszłości, nie nakłania do zgłębiania (czyt. zgadywania) przyszłości, my mamy znać chwilę obecną.
Chwila obecna w Kościele Katolickim to Adwent, a konkretnie pierwsza jego niedziela. Czy jesteśmy tego świadomi? Czy rozumiemy ten czas, tę chwilę? Czy... (no dobra, starczy tego moralizowania). Niewielu pamięta, że adwent to nie tylko (a szczerze mówiąc, tylko w małej części) czas przygotowania do Bożego Narodzenia. Pierwsza część Adwentu trwająca do 16 grudnia włącznie przygotowuje nas na nadejście Chrystusa, na paruzję. Dopiero od 17 grudnia Kościół zaczyna przygotowywać nas do Bożego Narodzenia. Skąd o tym ma dowiedzieć się zwykły, przeciętny zjadacz chleba? Jest wiele źródeł.

  1. książki - źródło używane nader rzadko, niewielu posiada w domu Katechizm Kościoła Katolickiego, a jak już ktoś go ma, to raczej go nie używa, a przecież poza katechizmem są tuziny książek wyjaśniających znaczenie poszczególnych okresów liturgicznych (w tym Adwentu);
  2. Liturgia - kto słucha w niedzielę (zwłaszcza w tym roku liturgicznym A) czytań, modlitw i prefacji, ten automatycznie będzie musiał skorygować swoją świadomość czasu; na przykład dziś nie znajdziesz ni słóweczka o Bożym Narodzeniu, za to padały w czasie liturgii piękne słowa o Chrystusie i Jego chwale, która nas czeka;
  3. Tradycja Kościoła - ona sama przez się wyjaśnia rok liturgiczny, gdyż ów jest jej owocem;
  4. tradycja, ta właśnie z małego "t" pisana, może być ludowa, narodowa, regionalna, zawiera zwyczaje, obrzędy, symbole i szablony zachowań. Każdy naród, region, każda wręcz rodzina pielęgnująca tradycję ma pod nosem stos narzędzi wyjaśniających i uświadamiających czas (zresztą do kilku będę chciał sięgnąć w przyszłości).
"Rozumiejcie chwilę obecną" te trzy słowa św. Pawła są wielką motywacją do tego, by lepiej przyjrzeć się obecnej chwili - po co? Czy nie łatwiej jest żyć bezwiednie i bezrefleksyjnie? Pewnie łatwiej i... modniej (bo w jakiś sposób głupota jest dziś w modzie) ale na pewno nie... jakiego by tu użyć słowa, by zawarło pełnię sensu - na pewno nie piękniej.
Maranatha!

poniedziałek, 15 listopada 2010

Żaroodporny

Pierwsze czytanie z ubiegłej niedzieli:
Bo oto nadchodzi dzień palący jak piec, a wszyscy pyszni i wszyscy wyrządzający krzywdę będą słomą, więc spali ich ten nadchodzący dzień, mówi Pan Zastępów, tak że nie pozostawi po nich ani korzenia, ani gałązki. A dla was, czczących moje imię, wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego promieniach.
Ml 3,19-20a
Muszę się przyznać do pewnej słabości, która nie przystaje do posoborowia - moja duchowość nacechowana jest pewną starotestamentalnością, czy trydentem (można nawet wybrać jedno z dwóch, a niepotrzebne skreślić). Pewnie w związku z powyższą słabością, bardzo przemówiły do mnie słowa z proroctwa Malachiasza, które zrodziły taką oto refleksję.

Kościół od zawsze walczy z pychą, także z pychą wśród wiernych. Poszukujemy wciąż złotego środka, który z jednej strony zachowałby nas od stawiania siebie nad innymi, a z drugiej nie wpędzał w poczucie winy. Czy poszukiwania te przebiegają pomyślnie? Odnoszę wrażenie, że nie. Przykład? Który z księży odważyłby się dzisiaj użyć na ambonie słów tak twardych, ale i tak oczywistych, jak te z proroctwa Malachiasza? Tak wiem, nie potępiamy człowieka, dajemy mu szansę na nawrócenie, nie wynosimy się zanadto, ale to wszystko przeciągnęło naszą mentalność w druga stronę. Częściej od słów potępiających pychę i wykorzystywanie innych słyszy się pokorne słowa, że wszyscy jesteśmy grzesznikami, że może inni grzeszą jawnie, ale my też jesteśmy jak ta malachiaszowa słoma. Pytanie więc, które we mnie się zrodziło brzmi: Gdy przyjdzie dzień palący jak piec, kto się ostoi? Skoro nawet czczący Boże Imię uważają się za nic, za słomę?

Malachiasz w swym proroctwie kreśli wyraźną granicę - słońce jednych spala, a innych uzdrawia. Jednak powiedzieć z ambony: Bracia i siostry, my właśnie będziemy wśród tych uzdrowionych! byłoby czymś karygodnym. Widać tu wielkie niezrozumienie Bożej Woli, Bożego wybraństwa jakim zostaliśmy obdarzeni - jesteśmy dziećmi Bożymi, nie mamy prawa mówić, że nasze życie jest jak słoma, bo zaprzeczamy sami sobie, swojej wartości i w fałszywie pojętej pokorze (nie mylić z fałszywą pokorą, która jest w pełni świadomą, a ja nie taką mam na myśli) poddajemy się jakiemuś pseudoumartwieniu, które nie ma racji bytu. Powiedzieć Bogu, że moje życie jest jak słoma, że nie ma wartości, to tak jak powiedzieć własnym rodzicom, że od dziś będę mówił do nich przez pan i pani - jakaś totalna pomyłka. A to dopiero początek. Udręczony słomianym, bezwartościowym życiem katolik nagle patrzy na pysznych i tych, którzy dorabiają się na ludzkiej krzywdzie i stwierdza, że mają się całkiem nieźle, że on sam ledwo koniec z końcem wiąże, a oni pławią się w luksusach - ergo: Po co mi ta cała wiara i trzymanie się jej zasad? Z drugiej strony nierozumiejący wartości życia zgodnie z Bożymi przykazaniami powtarzać będą tak durne słowa jak nasz pan prezydent mówiący, że nie boi się ekskomuniki - całkowita ignorancja, wypowiedź, która wpisuje się w cały nurt błędnego rozumienia życia wiarą.

Malachiasz pobudza nas, żebyśmy odkryli na nowo, a może w ogóle odkryli, wartość życia zgodnego z wiarą w Boga. Owszem, teraz tej wartości nie widać, ale przyjdzie czas próby i wtedy się ona objawi. Malachiasz zaznacza też, że czczący Boże Imię nie są ideałami, że mają swoje słabości i potrzebują oczyszczenia: A dla was, czczących moje imię, wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego promieniach - skoro uzdrowienie, to i musi być coś, co temu uzdrowieniu podlega. Nie możemy popaść w pychę, w manię wyższości, bo wtedy rzeczywiście wartość naszego życia zrówna się ze słomą. Niemniej nie zatracajmy się zbytnio w umniejszaniu siebie - Bóg z pewnością tego nie chce i od nas tego nie wymaga.
Bądź Katolikiem - Bądź Żaroodporny :)

wtorek, 2 listopada 2010

Ludzkie "wymagania sprzętowe"

Nota wstępna:
Zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że w poniższym wpisie popaść mogę w skrajności, co czynię z pełną premedytacją jako narzędzie pobudzenia do refleksji potencjalnego czytelnika.
x.sylwester

Drugi listopada. Mój drugi rok we Włoszech. Zarówno uroczystość Wszystkich Świętych, jak i Dzień wspomnienia wiernych zmarłych przemijają tu bezwiednie niczym bunkry Talibów pod radarami przelatujących nad nimi amerykańskich samolotów szpiegowskich - gdzieś tam są, ale gdzie? Trzeba być dobrze wtajemniczonym i mieć bystre oko, by je wypatrzyć. Są pewne oznaki zewnętrzne - bezpłatne vaporetto (tramwaj wodny) na cmentarz (który jest osobną wyspą), dzień wolny od pracy itp. W vaporetto były wczoraj pustki - może dlatego, że płynąłem około 14:00, a to przecież jest pora świętej sjesty, której nawet umarli nie śmią ruszyć. Także dzień wolny nie jest marnowany na jakieś jeżdżenie po cmentarzach - wykorzystywany jest raczej na wypoczynek, wypad za miasto. Wielu Włochów postanowiło odwiedzić w tych dniach Wenecję - katorga wąskich uliczek i powłóczących nogę za nogą turystów narasta wprost proporcjonalnie do zdenerwowania osoby, która się spieszy, a nie zwiedza (patrz ja). Jest oczywiście jeszcze jeden sygnał informujący mnie - a Włochów już niekoniecznie - o tym, że mamy Dzień Wszystkich Świętych - Halloween. Biegające wieczorem 31 października dzieciaki poprzebierane za jakieś różne strachy, młodzież wyglądająca jak z satanistycznego koncertu wyjęta i huk petard na placach oznajmiają, że jesteśmy na przełomie października i listopada. W ubiegłym roku wypisywałem się na temat Halloween więc teraz sobie daruję, niemniej dzień ten, czy wydarzenie, obrzęd, czy jak to nazwać (bo trudno to nazwać tradycją) był bodźcem do poniższych przemyśleń.

Sądzę, że ludziom nowoczesnym wyłączyło się (lub ktoś wyłączył) myślenie. Wyłączone myślenie sprawiło zaś, że wyłączyły się wszystkie związane z nim zjawiska: kultura, wymagania wobec innych i siebie, oczekiwania wobec rzeczywistości, chęć kreatywnego (!) oddziaływania na otaczające mnie środowisko i ludzi, język na poziomie wyższym od podwórkowego - wyłączyły się przede wszystkim wymagania. Małomyślący człowiek nie jest zbyt wymagający.  Gdy słucha muzyki wystarczy mu coś, co wpada w ucho (nie będę wymieniał gatunków). Gdy ogląda film wystarczy mu, żeby się działo i... żeby za bardzo nie trzeba było myśleć - matefizycznej analizy zachowań ludzkich w kinach nie spotkamy. Gdy ogląda kabaret, wystarczy mu, że są wulgarni, ktoś się rozbierze, ktoś rzuci jakieś prymitywne hasło i już jest śmiechowo. Gdy czyta książkę... - OK zagalopowałem się :) Gdy słucha wiadomości z kraju i ze świata ważne jest, żeby nie wymagano od niego refleksji, przyjmuje wszystko jak leci, co mu tam wsypią do koryta, to żre nie łącząc tego z faktami, którym karmili go wczoraj. I taki mało myślący bidula staje teraz wobec wielkiego wyzwania jakim jest Uroczystość Wszystkich Świętych i następujący po nim Dzień zaduszny. Zgroza - ni stąd ni z owąd poziom wymagań wobec niego wzrasta niepomiernie - trzeba pomyśleć o życiu, zdobyć się na refleksję, zastanowić się nad wiecznością - jest czy jej nie ma, nad wiarą, nad swoją katolickością. M ę c z ą c e! Na szczęście świat wychodzi mu naprzeciw i w tym przypadku - z grobu można zrobić choinkę i skupić się na tym właśnie, czy jest ładnie, czy jest ładniej niż u sąsiada, czy jest modnie (są już mody na grobach) itp. Pytania (nazwijmy je szumnie) egzystencjalne zostają usuniętę na dalszy plan, a jako, że rzeczywistość jest szarawa, to praktycznie ich nie widać i nie należy się nimi przejmować. Gdy dochodzimy do tej błogiej bezrefleksyjności, stojąc nad pięknie oświetlonym grobem nagle odzywa się w nas pierwiastek duchowy w swojej najprymitywniejszej postaci - w postaci pytania, wątpliwości, że może jednak jakieś tam duchy są. Szczęśliwie głód takich prostych pytań zabić można bardzo szybko opowiadając o duchach i przebierając się w różnego rodzaju stwory. Skoro żeby kogoś wystraszyś trzeba się za ducha przebrać i jedyny duch, którego spotkałem, to dziecko sąsiada przebrane w prześcieradło to wniosek jest prosty - duchów nie ma, więc pytanie o jakieś tam "życie po życiu" tymczasowo wydaje się być bezzasadne.

Tak zabijane są liczne, wymagające od nas tradycje - od św. Mikołaja, który z przychodzącego z prezentami, ale i rózgą, wymagającego biskupa stał się wesołym dziadkiem wpadającym przez komin, po cichu, bez zadawania dzieciom stresujących pytań, przez Boże Narodzenie, przepraszam przez "gwiazdkę" (i wszystko jasne) po Wielkanoc spędzoną w Alpach na nartach, bo przecież tyyyyle wolnego nam dali. Wszędzie tam, gdzie człowiek mówi: To meczące, świat wyskakuje ze spłyconym, wygodnym zastępnikiem niczym pajacyk z pudełka na korbkę i wszyscy się cieszą, jak przysłowiowa "żaba bateryjką": Ooooooo, jaki śliczny ten pajacyk. Powodem zaś  tego wszystkiego jest jedno: wyłączone myślenie mające jako konsekwencje bezrefleksynje przyjmowanie wszystkiego, co przynosi nam rzeczywistość. Wydawać by się mogło, że nie jest tak źle, że właśnie wpadam w  zapowiedzianą w nocie wstępnej skrajność. W takim razie zalecam prosty test w ramach którego należy wśród znajomych podjąć temat jak najbardziej aktualny: wprowadzanie w polską tradycję Halloween dla czysto komercyjnego zarobku (stroje, petardy, kosmetyki, maski, balony, dynie itd.). Prawdopodobnym skutkiem tej dyskusji będzie bezrefleksyjne stwierdzenie: A co to szkodzi? Wobec takich "argumentów" nie zrobi się nic.

Mam wielką pokusę, by przenieść teraz dyskurs o wyłączonym myśleniu także na tory dotyczące polskiej polityki, ale ten blog nie jest blogiem politycznym, a poza tym "koń jaki jest każdy widzi". Pokusę więc zwyciężam po chrześcijańsku.

Myślenie ma przyszłość - mówi stare nauczycielskie przysłowie. Pani profesor moich znajomych studiujących medycynę doprecyzowała trafnie to powiedzienie: Pamiętaj, myślenie ma nie tylko przyszłość, ma także teraźniejszość.

Poniżej jako ciekawostkę zamieszczam kilka fotek z cmentarza w Wenecji.
Widok ogólny na groby tradycyjne

Popularny model pochówku we Włoszech - trumny (nie urny!) umieszczane są w ścianie

Rodzinne niezależne grobowce - sposób pochówku jak na zdj. powyżej.

Tutaj też kolumbarium, ale dla trumien wsuwanych wgłąb, nie w poprzek (oszczędność miejsca).

Stare grobowce - na ścianie nagrobki w chodniku groby.

Kościół św. Krzysztofa - także miejsce pochówku.
Na koniec ja w jednym z licznych kolumbariów.
Sześć pięter, drabinki (schodki) do obsługi wyższych kondygnacji -
trochę się to nie mieści w mojej "ślonskiyj gowie".

sobota, 30 października 2010

Zaciekawiony?

Jedna ewangeliczna scena (Łk 19,1-10), a tyle przelewa się przez nią emocji. Jest dowartościowanie drugiego człowieka, jest radość, zazdrość, zgorszenie, obruszenie czy oburzenie, jest wreszcie wdzięczność i hojność, a wszystkie te odczucia wywołało jedno – ciekawość Boga. Ale wymyślił – no nie? Cóż to może być ta... ciekawość Boga? Co autor miał na myśli? Otóż nic wyszukanego. Fakty wyjaśniają nam sprawę bardzo szybko – niski Zacheusz (bibliści podkreślają, że na tamte czasy „niski” to ktoś poniżej 1,5 m. wzrostu) chciał po prostu widzieć Jezusa, był ciekawy jak wygląda ten słynny nauczyciel, prorok, uzdrowiciel. Od tego jednego, dosyć szalonego pomysłu wszystko się zaczęło. Gdy Zacheusz wspinał się na sykomorę (prawdziwy desperat - musiał być strasznie ciekawy) nie myślał, nie przypuszczał w ogóle, jakie to będzie miało dla niego konsekwencje, że jego ciekawość sięga głębiej, że On nie tylko chce widzieć Jezusa, ale jest ciekaw czegoś więcej – Zacheusz nie był świadom tej ciekawości, ale wiedział o niej Chrystus i odpowiada na nią wpraszając się (tak, tak to trzeba ująć – zresztą Zacheusz jest jedyną osobą, do której wprasza się Pan Jezus) do domu celnika (jeszcze jedna dygresja – patrzcie, jaki ten celnik inny od tego, o którym słuchaliśmy tydzień temu).

Czego dziś ciekaw jest człowiek? Świata(?) – dosyć to ogólne. Lubi podróżować, czytać, sięgać do internetu, książek, telewizji? Sprawdzać nowe przepisy w kuchni, rozkręcić zabawkę, zbadać, dlaczego wycieraczka nagle przestała się poruszać? Ciekawość. A ciekawość Boga? Ktoś mógłby odpowiedzieć: A to Boga można być ciekawym? Przecież jest zakryty przed naszymi oczyma, jest tajemnicą. Odpowiadam: Czegóż jesteśmy w życiu ciekawi, jeśli nie tajemnic właśnie. Stary sposób na rozprzestrzenianie informacji polega na podawaniu jej z klauzulą: „tylko nie mów o tym nikomu”, zatem nie można nie być ciekawym Boga – ciekawym Boga, jako Osoby, Jego planów, wyroków, woli, miłości, o której wszyscy mówią, miłosierdzia, stosunku do mnie, nie można nie być ciekawym wszystkiego, wszystkiego tego, co z Bogiem nam się kojarzy. Ta ciekawość właśnie sprawia, że otwieramy się na Boga, a On – jak dziś Jezus przed Zacheuszem – chętnie odsłania przed nami swoje tajemnice i daje się (Siebie) poznać, wypatrzy Cię na tej sykomorze, zauważy Cię zerkającego ukradkiem przez okno, zapeszy swym spojrzeniem prosto w oczy w momencie, gdy Mu się przyglądałeś myśląc, że o tym nie wie.

"A co to tam tygo?... no...!"
- jak by powiedział mój kolega
Przyjżyjmy się naszemu życiu – dlaczego ludzie się poznają? Bo są siebie ciekawi (ale nie wścibscy, czy ciekawscy, bo jak wiemy takie zachowania raczej burzą relacje). Wystarczy popatrzeć na dzieciaki w piaskownicy, czy w przedszkolu, gdy spotykają się po raz pierwszy – one nie ukrywają ciekawości, pytania rzędu: A co tam mas? Pokaz?! Nie są odbierane, jako niestosowne, dla nich często nie ma pytań niestosownych. Jednocześnie pozytywna odpowiedź zapytanego od razu buduje zaufanie typu: Ja tez ci coś pokaze.

Chrystus także odpowiada na ciekawość Zacheusza, ciekawość oczywiście o wiele głębszą od pytania: Co tam mas? :) A jak tylko zaskoczony celnik otrzymuje od Boga odpowiedź szerszą niż się spodziewał, sam staje przed Bogiem, w szczerości, przyznaje się do grzeszności, do tego, że może kogoś skrzywdził, otwiera się, zmienia radykalnie, o 180 stopni (a niektórzy by nawet powiedzieli, ze o 360:) swoje życie, bo Bóg, którego był ciekawy dał się poznać i poruszył w nim coś uśpionego, coś co czekało właśnie na taki moment, coś co czekalo na Boga - serce.

Ciekawi Boga byli także święci. Wielu z nich na początku swego życia było poszukiwaczami – czytali, podróżowali, próbowali żyć tak lub inaczej, aż w końcu napotkali Boga i już przy nim pozostawali, gdyż wszystko, co jest na tym świecie w końcu zaspokaja naszą ciekawość, ale ciekawość Boga jest niezaspokojona, gdyż za każdym odkryciem wylania się nowe, głębsze, wspanialsze, bardziej zaskakujące, przejmujące i – co najważniejsze – nie pozwalające nam pozostać biernymi, przemieniające nasze życie, czasem tak radykalnie, jak odmienione zostało życie Zacheusza, ale najczęściej przemieniające nas powoli, w pokoju i łagodnie, jak w piosenkowo-eliaszowym (czy orwrotnie) "lekkim powiewie".

Ciekawość ma też inny ważny aspekt – nie tylko bowiem zbliża do Boga, ale tak naprawdę zmusza nas do poszukiwania. Gdyby celnik nie był ciekaw Jezusa, lub gdyby nie uległ tej ciekawości, to dalej by siedział w domu lub przy pracy. To ciekawość sprawiła, że postanowił się, najzwyczajniej w świecie, ruszyć. W ten sposób on pierwszy wychodzi do Boga, a później Bóg odpowiada na ten krok i przychodzi także do niego, całkiem dosłownie. Powraca tutaj ta słynna sentencja: Zrób jeden krok w kierunku Boga, a on zrobi ich w twoim kierunku tysiąc. Ten pierwszy krok jednak należy do nas, jest naszą odpowiedzią na ciekawość Boga – ciekawość, która zasadniczo bierze się nie wiadomo skąd, a więc jest bez wątpienia łaską, jest Bożym szeptem do ucha: Szukaj - ale to nie kryjówka, ani podchody dlatego raczej pasują tu słowa: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą (Mt 7,7-8).

poniedziałek, 25 października 2010

A Faryzeusz nie śmiał oczu wznieść

Zbyt wiele już chyba razy zaczynałem post od słów, że ewangelia niedzieli (Łk 18,9-14) jest znana, tak jest i tym razem. Może wszystkie te sceny są mi znane po prostu dlatego, że przecież od ponad dwudziestu lat słucham ich rozumnie – zgonie z nauczaniem Kościoła Katolickiego (KPK 11). Nie dziwi mnie więc i tym razem fakt, że przypowieść o Celniku i Faryzeuszu, którzy przychodzą modlić się do świątyni, znana jest i omawiana na ambonach, ale też i w sztuce przez wszystkie wieki. Prosty obraz skruchy jednego i fałszywości serca drugiego przemawiają do nas bez niczyich wyjaśnień.
Hmmm… a może ta przypowieść jest nam zbyt dobrze znana? Może używamy jej okłamując siebie, stwarzając niejaką moralną hybrydę – faryzeuszocelnika lub celnikofaryzeusza? Wchodzę do kościoła, klękam pokornie w ławce, oczu nie śmiem wznieść ku górze, tylko przekonuję Boga – oto ja, grzesznik, żałuję, choć nie potrafię. Jestem zły, zły, zły – miej litość. Suche, pomarszczone, wątłe, udawane formułki, które z ledwością przekonują mnie samego, a co dopiero Boga. Do tego doprowadzić może egoizm – do stwierdzenia odwrotnego niż to faryzeuszowe i nagle miast mówić: „Boże, dziękuje Ci, że nie jestem […] jak ten celnik”, mówimy: Popatrz Panie Jezu jestem jak ten celnik i pokornie tu staję u Twoich stóp, skruszony, we łzach… – pobłogosław. Takie pomieszanie z poplątaniem, faryzeusz, który nagle zauważa, że Bóg wysłuchuje modlitw celnika i stwierdza, że opłaca się nim być, więc teraz trzeba Pana Boga tylko przekonać, że jestem jako ten Celnik. Tragedia jednego aktora, bo choćbym nie wiem jak przekonywał, wciąż będę faryzeuszem.

poniedziałek, 18 października 2010

Internetowa okazja

Dziś usłyszałem o możliwości zobaczenia w internecie najlepszych dzieł z drugiego, co do ważności, muzeum we Włoszech, muzeum Uffizi we Florencji. Jako, że przed rokiem byłem w tym muzeum, to żywo się tematem zainteresowałem. Okazuje się, że utworzono specjalny projekt o nazwie Haltadefinizione. Dzięki specjalnej technologi zamieszczania zdjęć w wysokiej rozdzielczości - The Real High Definition - "Ostatnia wieczerza" Da Vinci ma 16 Gpix (wiecej tutaj: http://www.fotomaniak.pl/30850/haltadefinizione/ ). Dzięki temu można postaciom presentowanym na obrazach zaglądnąć nie w oczy, ale raczej do oka - rozdzielczość jest po prostu powalająca. Serdecznie polecam zatem, wystarczy myszka i to najlepiej wyposażona w rolkę i... z każdym przewinięciem zadziwienie rośnie.
www.haltadefinizione.com

niedziela, 17 października 2010

Uprzedzenia nie do poznania

... i żebym wygrał w "totka". Amen
Czasem świat jest całkiem inny niż nam się wydaje. Napotkana rzeczywistość rozwiewa nasze wątpliwości, koryguje poglądy, niweluje uprzedzenia. Powiedzenie: „Nie taki diabeł straszny jakim go malują” przypomina nam, że już od dawne ludzie borykają się z niezgodnością pomiędzy swoimi wyobrażeniami świata, miejsc, ludzi, wydarzeń, a rzeczywistością jako taką, tą realną. Co ciekawe im bardziej pewna rzecz jest zakryta przed naszymi oczyma, tym więcej krąży o niej mitów, opinii, poglądów i domysłów. Tak było chociażby, gdy wybierałem się z wizytą do znajomego na Białoruś – mitów o straży granicznej, o złodziejach, policji i piętrzących się problemach krąży mnóstwo i prawdopodobnie z tego powodu jeszcze tam nie dojechałem. Legendy krążą o skąpstwie Szkotów i UFO nad Londynem, opowiada się niestworzone historie o czeskich policjantach i o yeti. Im mniej wiemy, tym więcej sobie wymyślamy. Biedny Pan Bóg także znalazł się w gronie naszych wyobrażeń. Kin On już nie był – wspominam czasem na blogu. Od surowego Ojca, co „rozgniewany siecze”, aż do bezzębnej bozi, która zgodzi się na wszystko, bo nas kocha. Od tego, który kontroluje każdy nasz ruch, aż po tego, który nas stworzył i powiedział: „Radźcie sobie sami”.
Dziś Bóg, jakby wychodząc naprzeciw tym, którzy pełni są fałszywych wyobrażeń na Jego temat, obala jeden z najsłynniejszych poglądów na Jego temat zgodnie z którym wiele osób myśli, że jest on jak ów sędzia, który Boga się nie bał i z ludźmi się nie liczył. Wielu wiernych popełnia ten błąd i ujmuje Boga w klamry ludzkiego myślenia:
1. Punkt wyjścia: człowiek, który może wszystko nie liczy się z innymi, Bóg też mu jest obojętny i jest najgorszym typem jakiego można w życiu spotkać i ostatnia osobą, którą o coś się prosi.

2. Ergo: Bóg nie zależy od nikogo, a my, ludzie, jesteśmy jak te płotki dla niego, jak mrówki więc niby dlaczego miałby się z nami liczyć, dlaczego miałby nas słuchać, dlaczego mielibyśmy Go obchodzić, pewnie ma nas w głębokim poważaniu, jak już ktoś się uprze, to mu pomoże ale na ogół nie przejmuje się zbytnio ludźmi – przecież ma siebie.

Dziś Bóg przypomina nam, że nie jest to prawdą, że jest to kolejne uprzedzenie, kolejny błąd w naszym wyobrażeniu osoby, której… no właśnie, chciało by się powiedzieć nie widzieliśmy, nie spotkaliśmy, nie znamy, ale byłby to błędem, bo każdy z nas spotkał – wróć(!) – spotyka w życiu Boga, słucha Go i o Nim, wpatruje się w niego kiedy tylko chce, ale ciężar grzechu pierworodnego uczynił nasz kontakt z Bogiem trudnym i żeby Go spotkać potrzebny jest nasz wysiłek, którym jest modlitwa.
Modlitwa – czas z Bogiem, który owocuje dla nas, pomaga się nam do Boga zbliżyć, pomaga Go poznać, zrozumieć Jego wolę. Jeżeli zatem nasza modlitwa – a jest tak w większości przypadków – ogranicza się do bezmyślnego paciorka rano i wieczorem i jednej Mszy Świętej w tygodniu, to nie dziwmy się, że nasze głowy i serca pełne są fałszywych wyobrażeń. Wszak jeżeli spotykasz kogoś kilka razy w tygodniu przez dwie lub trzy minuty, no góra godzinkę i nie dajesz mu dojść do słowa tylko za każdym razem sam paplesz nie przejmując się tym, co on ma do powiedzenia, lub po prostu liczysz niebieskie migdały wyczekując końca „spotkania” (bo co to za spotkanie), to się nie dziw, że nie będziesz miał szans tej osoby poznać. Bóg też jest osobą, nie jest jakimś duchem, bliżej nieokreślonym jestestwem, plazmą, światłem czy nie wiadomo czym jeszcze – On jest osobą, stał się człowiekiem, dał się spotkać człowiekowi i nadal daje nam tę możliwość – po co? Przede wszystkim po to, byśmy go poznali, byśmy zobaczyli, że prędko bierze w obronę tych, którzy dniem i nocą wołają do Niego. Czy to oznacza, że mam się od rana do nocy modlić? Nie – to oznacza, że mam wierzyć, bo wiara sprawia, że moje życie staje się ciągłym wołaniem o Boga, niezależnie od tego, co robię i gdzie jestem. Wspomnieć tu należy słowa św Pawła z listu do Rzymian: „wiara rodzi się ze słuchania” (Rz 10,17), a gdzie mogę usłyszeć Boga jeśli nie na modlitwie? Bóg wychodzi nam na spotkanie, nie traktujmy Go jak pani z okienka w urzędzie wypłacającym zapomogi czy odszkodowania, którą widzimy, jednak jej nie spotykamy, a przez to nie poznajemy.

piątek, 15 października 2010

Na restarcie o polskim koniu

Wreszcie, po moich wakacjach bez internetu, pojawiam się. A zacząć chce od pewnego ciekawego wydarzenia, jakie przytrafiło mi się pierwszego września w Rzymie na lotnisku im. Da Vinci, gdy wracałem do Polski. Po przeprawieniu się, odprawieniu i odnalezieniu bramki, przez którą mieliśmy już przechodzić do samolotu, klapnąłem sobie trochę na ławeczce. Obok mnie siedziało starsze małżeństwo, zapewne turyści, za mną, plecami do nas, młode małżeństwo, mężczyzna w moim wieku siedział od mojej strony - przez ramię. Na początku nawet ich nie zauważyłem, bo od razu jak usiadłem starsza pani siedząca obok zagadnęła coś po angielsku (zaskoczyła mnie - babka w wieku komunistycznym gada po angielsku). Widząc, że to Polacy i znając słabo angielski odpowiedziałem, że można mówić po polsku no i zaczęło się - lawina pytań dotyczących tego samego tematu: czy na pokład samolotu można wejść z dwoma torbami? Odpowiedziałem, ze można tylko z jedną. Mąż na to: A nie mówiłem ci, a ona: Ale popatrz, tamta ma dwie torby, a tyś dopłacił, a ja mówiłam, żebyś nie płacił. Po co zapłaciłeś? Wycofałem się odwracając od państwa uwagę wzrokową, jednak słuchowej uwagi odwrócić się nie dało. Pani wciąż utyskiwała, jak to zostali oszukani i w końcu stwierdziła, że pójdzie się popytać tych, którzy z dwoma torbami stawali już w kolejce do bramki - tzw. gejtu (gate). W międzyczasie powstała specjalność polskich turystów - kolejka, kolejka do gejtu właśnie, która z chwili na chwilę tak urosła, że wyszła poza poczekalnię i utrudniała innym pasażerom poruszanie się po lotnisku - ale Polak twardy i o swoje walczy, więc stoją tak wszyscy. Po chwili wróciła pani marudząc na męża, że niepotrzebnie wydał pieniądze i znowu zagadnęła do mnie: A ta kolejka, to do samolotu - odpowiedziałem, że tak. A pan? Nie stoi?! - zagadnęła męcząca pani. Odparłem, że mi obojętne jest gdzie będę siedział w samolocie, a siedzieć przecież będę. Wtedy, ku mojej uldze, szanowni państwo zgodnie uradzili, ze i oni muszą stanąć w kolejce i wreszcie sobie poszli. Gdy tak trwałem ni to zniesmaczony, ni zaskoczony ni poruszony pan zza mnie odwrócił się do mnie i powiedział: Ja nie wiem, czy chcę tam wracać. Spojrzałem na niego, ale z uśmiechem zrozumienia, on tymczasem kontynuował: Siedziałem tu już od dłuższego czasu i słuchałem z żoną tych państwa. To jest tak, jak w słynnym powiedzeniu, ze Polak nie cieszy się, że sąsiad ma konia, tylko zastanawia się, jak mu go otruć.
W międzyczasie kolejka już ruszyła, wstaliśmy i poszliśmy do gejtu.

niedziela, 5 września 2010

Mniej więcej

Mamy dziś wiele możliwości wyboru. Czasy kiedy tylko ocet i musztarda osamotnione oczekiwały klienta na sklepowych półkach przeminęły – miejmy nadzieję, że bezpowrotnie i młodsi już ich nie pamiętają, ja jestem jednym z ostatnich roczników sięgających tak daleko pamięcią. Dziś szukając jednej herbaty można dostać zawrotu głowy gdy w hipermarkecie stanie się przed działem „świat herbaty”. Możemy wybierać samochód, pracę, szkołę, studia, miejsce urlopu, kolejny kanał w telewizji, mieszkanie a nawet męża czy żonę można dziś „wyłowić” z szerszego grona, bo przecież nikt już nie żeni się ani nie wychodzi za mąż jedynie w swojej wiosce – pytanie brzmi (na marginesie) skąd tyle singli. Czasem też zdarza się, że spotykają się w Holandii, Anglii lub Niemczech, a Polsce dzieli ich pięć kilometrów. Nietrudno pogubić się wśród tej mnogości. Czujemy się wtedy jak małe dziecko, przed którym mama wysypuje ogromne pudło zabawek i mówi: „Masz! Pobaw się!”. Ciuchy, jedzenie ze wszystkich stron świata, sprzęt elektroniczny, niekończące się reklamy wycieczek, wypadów, ubezpieczeń i pożyczek, by można było wybrać jeszcze więcej – cała nieprzyzwoita wręcz mnogość tego, co proponuje świat przytłacza nas swym ciężarem, ogłupia, dezorientuje ale jednocześnie porywa, mami, kusi i wciąga w wir szalonej pogoni za tym by mieć jeszcze i jeszcze.
Jesteśmy jednak także chrześcijanami, ludźmi wierzącymi. Wiemy, że życie to nie tylko ten świat, ciało, materia, osiągnięcia techniki. Wiemy, że życie to dusza, miłość, głębia, bycie dla innych nie dla siebie – wiemy, że życie to przede wszystkim Bóg. A jednak tak trudno nam utrzymać w polu widzenia to, co najważniejsze, Tego, który Jest Najważniejszy, gdyż – jak mówi dziś księga Mądrości: śmiertelne ciało przygniata duszę i ziemski przybytek obciąża lotny umysł (Mdr 9,13).
Zastępowanie Boga różnymi bożkami zawsze było ludzką słabością, wystarczy wspomnieć Izraelitów na pustyni. Łatwo porzucamy Boga, łatwo głęboką radość życia porzucamy na rzecz kilku wesołych chwil spędzonych w dyskotece lub na zakupach, albo pod wpływem upojenia alkoholowego czy narkotykowego. Łatwo zatracamy przyjaźń na rzecz interesownych związków, miłość zamieniamy na kilka cielesnych, pustych uniesień, ochów i achów. Łatwo też sprzedaje się takie podejście do życia innym – znajomym, pracownikom, podopiecznym, uczniom w szkole, nawet rodzinie. Łatwo jest zostać dziś znienawidzonym ojcem, bratem, matką, siostrą. W jakim sensie znienawidzonym?
Chrystus stawia dziś wymaganie przedziwne, zaskakujące dla nas – mamy nienawidzić swoich bliźnich – nienawidzić w sensie biblijnym znaczy mniej kochać (przynajmniej tak wyczytałem w mądrych książkach). Ale, ale… jak się to ma do przykazania miłości? Otóż ma się idealnie, gdyż nie przypadkiem pierwsze przykazanie miłości wzywa do kochania Boga, a druga w porządku jest miłość bliźniego. Jeżeli jednak bliźniego postawimy na pierwszym miejscu, albo jeśli bliźni sam postawi się w naszym życiu na miejscu Boga i będzie nas od Niego odciągał, będzie mamił i kusił do pójścia na łatwiznę, to nie pozostaje nam nic innego niż kochać go mniej, a więc nienawidzić. W takim sensie zatem łatwo jest dziś stać się znienawidzonym ojcem, bratem itd.
Jeżeli jeszcze tli się w nas wiara, jeżeli nazywamy siebie Katolikami, to mamy pełne prawo, a nawet obowiązek przeciwstawić się temu głosowi i znienawidzić go, gdyż nie pochodzi on od Boga. Mamy prawo znienawidzić podszept złego, nawet gdy wychodzi z ust matki, ojca, siostry, brata, przyjaciela. Sprzeciw ten jest niezbędny, byśmy mogli ratować wpierw siebie, a potem innych, by samemu nie zostać znienawidzonym. Lecz pan tego świata jest sprytny, potrafi sprawić, że nawet człowiek poszukujący sensu życia i jego głębi zagubi się w różnego rodzaju duchowych propozycjach przekonany, że odnalazł wreszcie głębię. Wschodnie mantry, wróżki, Kadafi wzywający do Islamu i rozdający Koran, buddyzm, joga, horoskopy – mało tego mamy? I nagle spotykamy znajomego lub znajomą, która odeszła od Kościoła, bo wreszcie znalazła to coś, dopiero przed Bogiem okaże się, że ma puste ręce. Ale szukanie głębi w Kościele? Kto to słyszał? To niemodne? Wielu nawet nie wie, że Kościół dzięki swojej dwudziestowiecznej Tradycji rozwijającej się pod przemożną opieką Bożej Opatrzności daje nam możliwość odnalezienia głębi życia, daje możliwość oderwania się od tego co przyziemne. Modlitwa, Eucharystia, Adoracja – to jeszcze jest znane, choć z adoracją różnie już bywa. Dalej mamy sakramenty – przeżyta odpowiednio spowiedź dokładnie pokazuje nam, co w naszym życiu odrywa nas od Boga. Mamy też rekolekcje, skupienia, pielgrzymki. A kto dziś słyszał o medytacji tekstów Pisma świętego (ja dowiedziałem się dopiero w seminarium, co to takiego), kontemplacji scen biblijnych, przymiotów Boga, prawd wiary? Kto podejmuje dobrowolnie post łącząc go z modlitwą? Wszystkie te praktyki pomagają nam odrzucić to, co światowe to, co wpycha się, by w naszym życiu zająć miejsce Boga, co wymaga wysiłku, zaparcia się siebie: Kto nie wyrzeka się wszystkiego co posiada, nie może być moim uczniem – mówi dziś Chrystus.
Powiecie: „Trudne to wszystko. Skąd mamy wiedzieć, że wybieramy w życiu to, co dobre, skoro autor Księgi Mądrości pisze dziś o ludziach, o nas: Nieśmiałe są myśli śmiertelników i przewidywania nasze zawodne, bo śmiertelne ciało przygniata duszę i ziemski przybytek obciąża lotny umysł. Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką - a któż wyśledzi to, co jest na niebie?
Jakby znał nasze wątpliwości.
Jednak zaraz dodaje słowa, które owe wątpliwości rozwiewają: Któż poznał Twój zamysł, gdybyś nie dał Mądrości, nie zesłał z wysoka Świętego Ducha swego? I tak ścieżki mieszkańców ziemi stały się proste, a ludzie poznali, co Tobie przyjemne, a wybawiła ich Mądrość.
Dar Ducha Świętego, dar mądrości, który otrzymaliśmy wszyscy, on pomaga nam wybrać co Bogu przyjemne, a więc to, co przyjemne jest i nam, choć często wydajemy się w to wątpić szukając innych przyjemności. Tymczasem to Bóg uczyni scieżki naszego życie prostymi.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O tych, których do studia się nie zaprasza

Kilka już razy pisałem na moim blogu o tym, że dziś często ponad prawdę stawia się własne poglądy – oto wracam po raz kolejny do tej myśli, ale jakby z innej strony ją kąsając.
W dzisiejszym (wczorajszym) drugim czytaniu (Hbr 12,18-19.22-24a) autor listu do Hebrajczyków obala błędne rozumienie Kościoła.

Ze szkolnej ławy:
- A to jest Kościół czy kościół?
- Eeeeee... Yyyyyyyyyyy...
Nie przystąpiliście do dotykalnego i płonącego ognia, do mgły, do ciemności i burzy ani też do grzmiących trąb i do takiego dźwięku słów, iż wszyscy, którzy go słyszeli, prosili, aby do nich nie mówił.

Czy i dziś nie przydałby się taki list do nie wiem kogo: Polaków, Europejczyków, tych co zwą się Katolikami? (toć to oczywiście takie pytanie retoryczne bardziej jest) Także dziś wiele osób boryka się ze zrozumieniem Kościoła. Jest jednak coś, co wydaje się odróżniać nas od Hebrajczyków. Ich błędy w pojmowaniu Kościoła wydają się być niezawinione. Wszak sami często byli "niepisaci i nieczytaci", a sam Kościół – choć z Bożego punktu widzenia już gotowy – na świecie był jeszcze berbelątkiem w pieluchach. Nawet dzisiaj jest nam trudno zrozumieć istotę Kościoła, nie istnieje jego definicja, nadal posługujemy się obrazami by zbliżyć się do tego wielkiego misterium i wiemy, że Kościół to: "owczarnia", "Boża budowla", "mistyczne ciało Chrystusa" itd. Jednakże dziś, odnoszę wrażenie, niezrozumienie Kościoła nie wynika z ludzkiej niemożności, jest raczej konsekwencją świadomie dokonanego wyboru doprawionego obficie ignorancją, lenistwem, a nade wszystkim pychą.
Zarówno pierwsze czytanie jak i ewangelia traktują dziś o pysze i pokorze. Gdy wpierw czytałem drugie czytanie jakoś nie pasowało mi ono do całości. W końcu przyszła ta myśl: przecież stawianie swoich wyobrażeń i poglądów na temat Kościoła ponad usiłowanie poszukiwania prawdy czym tak naprawdę Kościół jest, to nic innego jak pycha – umieszczanie siebie po raz kolejny przed Bogiem niczym nieszczęśni pierwsi rodzice.
Skoro już jesteś w necie, a jeszcze nie wiesz o czym mówię, to przejdź na jakąkolwiek stronę z artykułem wspominającym o Kościele, a dowiesz się o czym pisze. Komentarze na temat jaki to Kościół nie jest, znajdowałem w najdziwniejszych miejscach. Czasem zaskakiwały mnie niczym dorodny grzyb znaleziony w lesie po dwóch miesiącach suszy. Pierwsze pytanie jakie się rodzi na widok takiego zjawiska brzmi: a to co to to jest i skąd się tu wzięło? Tak samo jest i z owymi nieszczęsnymi komantarzami – kiedyś się nawet denerwowałem, dziś uśmiecham się pod nosem i myślę, że jednak nadal funkcjonuje słynne przysłowie, że głupich nie sieją i nie orzą – samo to rośnie. Mój znajomy blogujący ksiądz musiał wyłączyć funkcję komentowania swego bloga, bo mu zyć trolle nie dały.
Wszystkie te komentarze ukazują pewna ogólną tendencję, którą ująć należałoby tytułem: znawców Kościoła nam nie brakuje. Ktoś powie, że to przez internet i jego anonimowość każdy może pisać, co mu ślina na język przyniesie. Otóż nie, niestety nie. Wszystkie media pełne są znawców Kościoła od pana Zbyszka, który w porannym programie miedzy kawą i herbatą, deklarując się wierzącym ale niepraktykującym, snuje opowieści o tym wobec jakich to problemów staje dziś Kościół, aż po wydających kolejne, pełne frustracji książki byłych księży, którzy nagle stali się znawcami zagadnienia chociażby celibatu. To wszystko zaś ma jeden wspólny mianownik, którym jest pycha.
Co można zrobić? Syracydes przestrzega nas w pierwszym czytaniu (Syr 3,17-18.20.28-29), że niewiele:

Na chorobę pyszałka nie ma lekarstwa, albowiem nasienie zła w nim zapuściło korzenie.

Słowa te wydają się być zbyt ostre, ostateczne, nie dające możliwości i nadziei – a jednak. Wystarczy trochę pomyśleć, no bo kto jest w stanie przekonać pyszałka, że jest pyszny? Kto komentując komentarze „znawcy Kościoła” jest w stanie doprowadzić do tego, ze w końcu on napisze: rzeczywiście masz rację? Nie spotkałem takiego.
No ale zostajemy jeszcze my, którzy w sercu nosimy szczerą wolę poznania Kościoła a w ten sposób poznanie tez swego miejsca w jego wspólnocie. Przecież nikt z nas z momentem chrztu nie stał się automatycznie profesorem eklezjologii – czyż nie?
Racja. Mamy jednak mnóstwo możliwości by lepiej zgłębiać tajemnicę Kościoła. Chociażby dzisiaj wystarczy się zatrzymać nad druga częścią fragmentu z listu do Hebrajczyków:
Wy natomiast przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który sądzi wszystkich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu, do Pośrednika Nowego Testamentu - Jezusa.

Ba! Wystarczy wybrać jedną frazę, by zgłębiając jej sens zrozumieć lepiej czym, a może raczej, jak mówi patriarcha Wenecji, Kim jest Kościół. A więc jest „miastem Boga żyjącego” – „miastem”, a więc nie jestem sam, miasta nie buduje się dla jednej osoby, „Boga żyjącego” – nie z kamienia czy drewna, jakiegoś ołowianego chopka, ale kogoś, Kto Żyje! Jego jest to miasto, a więc i ja, bo ja w tym mieście jestem, jestem jego obywatelem, ja jestem w Kościele i Kościołem, jego częścią itd. Czy to nie piękne? Czy nie lepsze od szczekania wielu, którzy mienią się znawcami Kościoła? Ale punktem wyjścia jest jedno głębokie, pokorne przekonanie: Nie wiem jeszcze zbyt wiele o Kościele, ale ufam, że on sam pomoże mi ten stan rzeczy zmienić.

niedziela, 22 sierpnia 2010

W pocie czoła

Nieodłączny towarzysz ludzkiej niedoli od momentu urodzenia, albo raczej od momentu poczęcia zaś z ludzkością od czasu upadku pierwszych rodziców (Rdz 3,17-19):


Do mężczyzny zaś [Bóg] rzekł: "Ponieważ posłuchałeś swej żony i zjadłeś z drzewa, co do którego dałem ci rozkaz w słowach: Nie będziesz z niego jeść -
przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu:
w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie
po wszystkie dni twego życia.
Cierń i oset będzie ci ona rodziła,
a przecież pokarmem twym są płody roli.
W pocie więc oblicza twego
będziesz musiał zdobywać pożywienie,
póki nie wrócisz do ziemi,
z której zostałeś wzięty;
bo prochem jesteś
i w proch się obrócisz!"


Gdy pojedziesz na urlop, zostaniesz w domu, pójdziesz do pracy, rano zadzwoni budzik, wieczorem staniesz nieogolony przed lustrem, postanowisz kupić nowy ciuch na konkretną okazję on zawsze będzie z tobą. Mówimy, że może być wielki, lub maleńki ale rzadko kiedy nie ma go wcale. Osoby, które myślały, że można go porzucić i bez niego żyć, szybko się zawiodły, bo okazało się, że bez niego nie można po prostu żyć i nawet ci, którzy wyglądali wolnymi od niego, takowymi nie byli – wysiłek. Tak, tak – mawia się, że robi się coś bez wysiłku, ale czy to zdanie nie zaprzecza samemu sobie? Jak można coś „robić”(!) bez wysiłku? Skoro coś się „robi” to już wiąże się to z wysiłkiem. Wyganianemu z raju Adamowi Bóg mówi: w pocie czoła… Nie zawsze pot wychodzi na nasze czoło, ale zawsze towarzyszy nam wysiłek, chyba że śpimy, ale są i tacy, którzy budząc się po nocy mówią: czuję się jakbym nie wiem jak się narobił. Mój znajomy ksiądz, który został dyrektorem ośrodka rekolekcyjnego nocował z nami (a raczej my u niego) w czasie pielgrzymki. Całą noc wiercił się na łóżku i coś szemrał pod nosem. Rano stwierdził, że był na zakupach we wszystkich supermarketach w swoim mieście, żeby wystarczyło jedzenia dla grup przebywających w domu – tak więc i nocą może nie opuszczać nas wysiłek.
Póki co wygląda na to, że mówię, piszę o czymś przykrym, trudnym, ale powiedzmy sobie szczerze – nauczyliśmy się żyć z wysiłkiem i potrafimy go tak ukierunkować, by spalając nas przynosił konkretne efekty – doskonałym przykładem tej zdolności jest praca zawodowa, a jeszcze lepszym realizowanie zainteresowań, chociażby jakikolwiek sport, albo łapanie motyli. Potrafimy nawet porcjować wysiłek, by – jak się to zwykło mówić – tak robić, żeby się nie narobić. Gdy jednak dochodzi w naszym życiu do momentu, gdy wezwani jesteśmy do wysiłku „ponad ludzkie siły” to zawsze czekamy momentu, kiedy się to skończy – wypatrujemy odpoczynku, czasu nie wymagającego od nas wielkiego wysiłku.
Wyobraźcie sobie jednak wysiłek, który się nie kończy – przynajmniej nie tu na ziemi. Nieustanne wkładanie wszelkich sił, by osiągnąć cel, nieustanne czuwanie nad sobą, nad tym, jak się postępuje, co się mówi nawet co się myśli. Pan Jezus odpowiadając na pytanie (Łk 13,22-30): Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni? mówi: Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; – używa słowa „usiłujcie”. Usiłować oznacza nic innego jak wysilać się bez ustanku, bez przerwy, bez wytchnienia wciąż i wciąż szukając nowych dróg, nowych możliwości, wciąż czuwając nad sobą, nad swoją uwagą, skupieniem na celu, którym są ciasne drzwi prowadzące do Królestwa Niebieskiego. To niełatwe zadanie, tym bardziej, że świat przyzwyczaja nas słusznie do faktu, że nasz wysiłek wcześniej czy później przynosi konkretne efekty – tymczasem w usiłowaniu wejścia do raju widzimy efekty, ale wciąż nie możemy być ich pewni, gdyż nigdy nie wiemy czy już weszliśmy do środka, czy przekroczyliśmy próg ciasnych drzwi, czy jeszcze nie, a może byliśmy już w środku, ale znowu wyszliśmy nie wiadomo po co na zewnątrz? Bo znajdzie się tysiąc pokus, by jednak się wrócić, gdyż na zewnątrz, po tej stronie świata też jest całkiem fajnie – przynajmniej wiem, co mam i nikt nie zmusza mnie by się przepychać przez jakąś ciasnotę.
Czym jest ten wysiłek, na czym on polega? Czy wiemy, co mamy zrobić, by wejść przez ciasne drzwi? Odpowiedź odnajdujemy także w dzisiejszej ewangelii. Do osób, które zostały na zewnątrz Pan domu mówi: Odstąpcie ode mnie wszyscy dopuszczający się niesprawiedliwości – tylko sprawiedliwi wejdę przez ciasne drzwi. Chrystus mówi też: gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie będą mogli. Każdy z nas jest jednym z wielu, więc żeby przekroczyć próg ciasnych drzwi musimy być lepsi od innych – lepsi nie w sensie silniejsi, sprytniejsi, szybsi. Lepsi oznacza tutaj sprawiedliwi i wytrwali w nieustannym wysiłku przedostania się do ciasnych drzwi. Nie jest to zatem przepychanka – są to raczej dobre zawody, o których pisze święty Paweł.
Być może ktoś oburza się właśnie, że Bóg wymaga od nas zbyt wiele, że nie można tak żyć w ciągłym usiłowaniu. Jeżeli kogoś naszły takie wątpliwości to niech spojrzy na Chrystusa – On jest dla nas pierwszym wzorem życia, sprawiedliwości i usiłowania – w wysiłku na rzecz zbawienia ludzi, zbawienia nas poświęcił wszystko, samego siebie, nie mógł dać więcej. Teraz nasza kolej.
Przyjemna strona wysiłku

niedziela, 15 sierpnia 2010

Podążając za (nie?)doścignionym

     Gdy tak ostatnio siedziałem sobie w kościele pw. Santa Maria delle Valle, spowiadając na krześle tuż obok konfesjonału, który już jednakowoż wyszedł z użytku, więc gdy tak siedziałem i patrzyłem na figurę Maryi Wniebowziętej, która na czas swojej uroczystości zmieniła miejsce pobytu z ołtarza bocznego na główny, no więc gdy tak siedziałem przyszło mi do głowy, że naprawdę nie jest łatwo być Maryją, Matką Bożą, ba! – Najświętszą Matką Boga – w dzisiejszych czasach. Funkcja (mówiąc brzydko) Matki Bożej stała się nawet przykra. Cały Kościół wychwala Maryję i zanosi do niej prośby. Pieśni z Matką Bożą jest w „Drodze do nieba” (nasz diecezjalny modlitewnik) co najmniej ze 150, a może i więcej. Różaniec odmawia się chyba w każdym kościele parafialnym przynajmniej kilka razy w tygodniu. Słynne są litanie, godzinki, obchody Dróżek Maryjnych na Górze św. Anny i wiele, wiele modlitw. Dodajmy do tego bractwa, marianki, bielanki (w Głuchołazach byli ojcowie marianie i żeby marianki nie były kojarzone z nimi, to nazwali je Bielanki), liczne zakony, noszone medaliki i szkaplerze i różne inne formy pobożności Maryjnej. Co jest niewdzięcznego w całej tej sytuacji – relacja wiernych z Maryją jest niejednokrotnie baaaardzo jednostronna. Wydajemy się być jak to małe cyganiątko (nie dbam, jak widać, o poprawność polityczna), które podbiega i mówi: Pani! (z akcentem na „iiiiiii”) Daj! Czasem nawet takie małe dzieci mówią, żeby się jakoś przypodobać: Ale pani ładna! albo Pani taka dobra, taka dobra, a my głodni, dzieci... – wypisz wymaluj pobożność maryjna wielu wiernych (nie mam intencji naśmiewać się tutaj z biedy Romów, raczej chodzi o to by pośmiać się trochę złośliwie z nas) .
     Co nam przeszkadza przybliżyć się bardziej do Maryi, sprawić, by nasze nabożeństwo do Niej miało wpływ na nasze życie? Myślę, że jedną z przyczyn jest fakt, że Ona sama wydaje się być bardzo niedoścignionym wzorem, ale nie takim, o którym mówi się: Ja jednak spróbuję go dosięgnąć, bo jest dla mnie wyzwaniem. Odnoszę raczej wrażenie, że funkcjonuje wśród nas ciche przekonanie, że Maryja wszystko dostała w życiu od Boga jak na tacy – no przecież została wybrana przez niego, zachowana od grzechu pierworodnego więc reszta już szła gładko. Nawet jej cierpienie wobec śmierci syna nabrało za sprawą pobożności pasyjnej pewnych cech teatru, czegoś wyreżyserowanego. Tak oto Ta, która przecież jest człowiekiem, jak każdy z nas staje się jakimś Supermenem, nadczłowiekiem zdolnym udźwignąć o wiele więcej niż przeciętny śmiertelnik. A właśnie… a przeciętny śmiertelnik, ja i ty, cóż możemy? Możemy tylko patrzeć jak Maryja pokonuje kolejne trudności swego życia, no bo sami byśmy nie dali rady, to nie dla nas, my nie jesteśmy wybrani. Takie myślenie wkrada się do naszego serca gdy patrzymy na jakiegokolwiek świętego, ale Matka Boża wydaje się być tutaj wyjątkowo wyrazistym przykładem. Oczywiście nikt z nas matką boga nie zostanie, wszyscy nosimy znamię grzechu pierworodnego, to na pewno odróżnia nas od Maryi, a ja samą wyróżnia spośród wszystkich ludzi na ziemi, ale dal wielu jest to równoznaczne z faktem, że Maryja nie jest dobrym wzorem do naśladowania – poziom zbyt wyśrubowany.
     Tak oto świętość, a co za tym idzie także i życie wieczne, zbawienie stają się dla nas czymś nieosiągalnym, czymś dla wybranych, powołanych do misji specjalnej przez Pana Boga – do misji, o której my możemy tylko śnić i oglądać o niej obrazki w kościele.
     Zwróćcie jednak uwagę na hymn Magnificat, który dziś Maryja wypowiada w spotkaniu z Elżbietą. Odnajdujemy tam słowa:
Ujął się za swoim sługą, Izraelem,
pomny na swe miłosierdzie
Jak obiecał naszym ojcom,
Abrahamowi i jego potomstwu na wieki. (Łk 4,54-55)
     Jaką obietnicę otrzymał Abraham? Po pierwsze, że będzie miał liczne potomstwo, po drugie, że otrzyma ziemię. Abraham uwierzył Bogu, zostawił swoje rodzinne strony i poszedł sam nie wiedząc gdzie, prowadzony przez Boga, a więc prowadzony tylko i wyłącznie wiarą i dzięki tej wierze ziemia, która była tylko obietnicą Boga stała się ziemią konkretną – Kanaan (odsyłam do Księgi Rodzaju). Czyż nie jesteśmy potomstwem Abrahama? Nie bez przyczyny nazywa się go ojcem naszej wiary. Zresztą Maryja mówi w Magnificat: Jak obiecał naszym ojcom, Abrahamowi i jego potomstwu na wiekinaszym ojcom. Nie ma żadnej wzmianki o tym, że Bóg obiecał coś jedynie Jej i grupce wybranych przez niego osób. Obietnica, którą dał Bóg dotyczy nas wszystkich i jest nią ziemia obiecana, Królestwo Niebieskie. Maryja wstępująca w niebo ukazuje nam wszystkim, że zapewnienie Chrystusa: w domu Ojca mojego jest mieszkań wiele (J 14,2) to nie puste słowa i każdy, kto w nie uwierzy dotrze kiedyś do tych mieszkań niczym Abraham dotarł do obiecanej mu ziemi. Wejść do nieba oznacza zarazem zostać świętym (albo raczej odwrotnie), tak jak świętą jest Maryja i całe rzesze wyznawców, męczenników, pasterzy i dziewic.
     Jeden z naszych wykładowców z Teologii duchowości często zaczynał wykład markotnym głosem: Bracia, jak już powiedziałem, świętość nie jest czymś ekskluzywnym, zarezerwowanym tylko dla wybranych. My zaś patrząc na świętych często zapominamy, że sami do świętości zostaliśmy powołani i nie wystarczy na nich patrzeć, śpiewać im i zanosić modlitwy przez ich wstawiennictwo – powinniśmy przede wszystkim ich naśladować, także jeżeli naśladowanie to jest trudne i wymagające jak naśladowanie Najświętszej Maryi Panny, a idąc śladami świętych zajdziemy tam gdzie oni…

wtorek, 10 sierpnia 2010

Apel Pro-Life

Otrzymałem dziś maila następującej treści:

Szanowni Państwo!
Serdecznie zapraszamy na szczególne wydarzenie modlitewne.
1100 mil, 1100 róż
13 sierpnia w piątek, o godz. 10.00 w krakowskim kościele pw. św. Józefa na Podgórzu odbędzie się szczególna uroczystość z udziałem Lesa Whittakera. Przy tamtejszym kościele znajduje się pomnik dzieci nienarodzonych, przy którym, po wspólnej modlitwie z krakowskimi obrońcami życia z Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka, zostanie złożone 1100 róż.
Les Whittaker jedzie przez Europę na rowerze, by upamiętnić św. Maksymiliana Marię Kolbego i inne osoby zagłodzone w bunkrze obozu Auschwitz w 1941 r. oraz 7 mln ofiar aborcji dokonanych w Wielkiej Brytanii od jej legalizacji w 1967 r.
Anglik wysyłając codzienne smsy z trasy tworzy minidziennik podroży, który można śledzić tutaj. Zapraszamy na spotkania z rowerzystą-pielgrzymem w Krakowie i Oświęcimiu, 13 i 14 sierpnia. Szczegóły tutaj .
Prosimy o przekazanie tej informacji wszystkim, którzy mogliby być nią zainteresowani.
Szczęść Boże!
Zespół Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka


Przekazuję więc dalej zgodnie z prośbą nadawców.

niedziela, 8 sierpnia 2010

A w sumie, to po co?

Brać urlop z powodu pielgrzymki?
Wielu tak robi i wielu nie mieści się to w głowie.
     Każdy nasz czyn poprzedzony jest motywacją. Może być ona zupełnie prymitywna – czasem trzeba się wziąć do roboty, żeby po prostu przeżyć do jutra. Dla innych będzie prymitywna w inny sposób, czyli wypływająca z egoizmu, samolubna, hołdująca ślepo popędom i zachciankom. Cokolwiek właśnie robisz, a właśnie czytasz ten post, robisz to, bo to lubisz, bo chcesz, bo nie masz nic innego do roboty. Szkoła, praca, hobby, zainteresowania, realizowanie i rozwijanie talentów, rodzenie i wychowywanie dzieci, szydełkowanie i dłubanie w nosie – wszystko ma swoje „bo”, swoją przyczynę, motywy niezależnie od tego czy jest to dobre czy złe, bo nawet złodziej napadający babcię na chodniku czymś się kieruje.
     Gdy klękasz do modlitwy, wchodzisz do kościoła też nie dzieje się to przypadkiem: Och proszę księdza szłam właśnie do fryzjerki i nie wiem jak, ale znalazłam się w ławce w kościele – to się nie zdarza. Jeżeli zrobilibyśmy sondaż wśród wychodzących ze Mszy Świętej niedzielnej, dlaczego w niej uczestniczyli, to pewnie usłyszelibyśmy jak to ludzie chcą się modlić, przybliżyć do Boga, zawierzać mu siebie, rodzinę, chorą matkę czy przyjaciela.
     Pośród wszystkich tych motywów zniknął nam z oczu, jak się wydaje, jeden, ale najważniejszy – nasza wiara. Kto karmi dzieci ze względu na Królestwo Niebieskie i chodzi do pracy aby wspierając finansowo swoją rodzinę i zapewniając jej godny byt i rozwój zapracować też na wieczną nagrodę przyobiecaną nam w niebie? Oczywiście byłoby czymś co najmniej dziwnym, gdyby rano mąż mówił do żony: Kochana wychodzę do pracy, bo tak nam nakazuje nasza wiara i przykazanie miłości bliźniego, a ona by odpowiadała: Idź i nie zapomnij śniadania, które ci przygotowałam bacząc na słowa Pisma, że ktokolwiek poda kubek wody temu najmniejszemu… - to by było niedorzeczne. Jednak czym innym jest pomijanie w wypowiedziach wiary, jako elementu motywującego nas do działania, a czym innym jest brak świadomości, przekonania, że przez to, co dziś zrobię mogę przymnożyć sobie skarbu w niebie, że to, co dziś zdziałam, jak postępuję, jaki jestem procentuje gdzieś tam na mojej niebieskiej lokacie i przybliża mnie do zbawienia… lub mnie od niego oddala. Wydaje się, że właśnie tej świadomości nam – jako katolikom, wierzącym – brakuje, a jest nam ona bardzo przydatna, wręcz niezbędna, oto dlaczego.
     Jeśli mielibyśmy stworzyć jakąś zasadę postępowania dla katolika, to nie musielibyśmy się wcale wysilać, gdyż sprecyzowano ich już wiele. Jedna z nich, augustyńska, głosi: Jeżeli Bóg jest w naszym życiu na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na właściwym miejscu – bardzo mi się podobają te słowa więc je powtórzę: Jeżeli Bóg jest w naszym życiu na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na właściwym miejscu. Bóg, wiara, zbawienie powinny być dla nas zawsze pierwszym motywem postępowania i są jednocześnie doskonałym probierzem naszego postępowania: ukierunkowują nas ku dobru i nakazują odrzucić zło. Prosty przykład: jeżeli mam okazje się wzbogacić w nieuczciwy sposób, krzywdząc przy okazji innych, wręcz ich okradając, to nie będę mógł później powiedzieć, że zrobiłem tak, bo wiara mi nakazuje (nie piszę tu o patologiach - jak wiemy, psychopata wszystko wytłumaczy sobie wiarą). Tutaj pojawia się największa trudność, jaka wiąże się z postępowaniem w zgodzie z prawym sumieniem, w zgodzie z wiarą – kto w życiu wybiera Boga czasem musi odrzucić bogactwo materialne, tego się boimy, boimy się, że nam nie starczy, że nas wyśmieją, uznają za świętoszków, boimy się, że mogliśmy żyć lepiej, a straciliśmy szansę przez jakieś tam przykazania.
     Chrystus dziś mówi: Nie bój się mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo. (Łk 12, 32). Nam słabym tak trudno jest uwierzyć, że jest coś o wiele cenniejszego od domu, auta i konta w szwajcarskim banku. Dopiero gdy raz, drugi trzeci zdobywamy się na odwagę graniczącą nieraz z szaleństwem, a w ludzkim oczach z głupotą i poświęcamy dobra materialne wybierając te duchowe, wybierając Boga i jego drogę, dopiero wtedy jesteśmy w stanie zauważyć jak wielkim skarbem są wiara i zbawienie.
     Nie jest też tak, że nasz skarb gromadzony w niebie jest oderwany od tego świata, wręcz przeciwnie. Ci, którzy są bogaci przed Bogiem korzystają z tego bogactwa tu na ziemi. Pochodzę z tzw. Śląska Opolskiego – tysiące rodzin mamy tu rozłączonych, gdyż mąż, a coraz częściej żona, pracują na zachodzie i tak od lat. Najpierw jechali, by mieć trochę lepiej i tak już zostało, bo przecież wciąż można mieć lepiej i tak ona tam, on tu czy odwrotnie i rodziny się rozpadają. Przypominają mi się słowa proboszcza z filmu "U Pana Boga za miedzą": A było to za chlebem wyjeżdżać?! Myśmy zostali i jakoś nikt z głodu nie umarł! Jednak coraz częściej spotyka się małżeństwa i to młode małżeństwa gdzie żona mówi: Mąż wrócił proszę księdza, bo tak nie można żyć. Nie mamy się tak dobrze jak wcześniej bo tutaj zarabia mniej, ale rodzina jest ważniejsza. Czy to nie jest wspaniały przykład na to, że można dla drugiego człowieka poświęcić pieniądze i nowe okna w domu? Znowu, żaden z nich nie powie, że zrobił to ze względu na wiarę, na Boga, może nawet taka myśl nie przemknęła im przez głowę – a szkoda. Może sobie uświadomią, że w ten sposób pomnożyli swój skarb w niebie - to zawsze jest dla nas źródłem siły i radości z wiary i pomaga wyzbyć się zbędnych lęków.

piątek, 6 sierpnia 2010

W świetlanym obłoku

Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli.
     Świetlany obłok (lub po prostu obłok) pojawia się w Piśmie Świętym kilka razy i zawsze jest symbolem Bożej obecności. Dziś, gdy obłok ten po raz kolejny osłania, ogarnia uczniów wpatrujących się w przemienionego Chrystusa przyszła mi do głowy myśl, obraz czy - jak to mawia mój kolega z roku - tak mi się zrodziło, że nasza ziemska liturgia jest niczym ów świetlany obłok. Szczególnie wyróżnić tu trzeba liturgię Sakramentów, a pośród nich "szczyt liturgii" czyli Świętą Eucharystię. Fakt, że jest ona nazywana "szczytem liturgii" już rozwija tworzący się obraz - ale po kolei.
     Pochodzę ze wsi położonej nad łąkami i w dolinie - te dwa elementy geograficzno-przyrodnicze sprawiają, że mgła jest u nas zjawiskiem bardzo częstym. Jako, że tworzyła się ona zawsze nad łąkami, które znajdują się od wschodu mojej wsi, to wyobrażenie mgły zawsze kojarzy mi się ze świeżością i światłem wschodzącego śłońca, które przenika warstwy ścielących się nisko obłoków. I choć mieszkałem w domu rodzinnym 19 lat i jesienią wiele razy oglądałem mgłę nad łąkami, to zawsze było coś nowego w tym wydarzeniu, nigdy nie było ono takie samo i sprawiało, że za każdym razem uśmiechałem się do siebie odciągając rano okno i spoglądając w kierunku Ogrodów (miejscowa nazwa tej części łąk i pól, które widziałem z okna). No dobrze, ale do czego zmierzam, bo te romantyzmy niczego nam na razie nie wyjaśniają.
     Żeby skutecznie przejść do klucza trzeba podkreślić jeszcze kilka ważnych cech mgły. Po pierwsze mgła uwielbia ciszę, a nie lubi wiatru. Dlatego często tworzy się o poranku. Dalej mgła ma w sobie coś tajemniczego i nie chodzi o to, że można się w niej zgubić, albo walnąć się w latarnię, której się nie zauważyło. Każdy, kto w ciszy o poranku stanął we mgle wie o co mi chodzi - doświadczałem tego nieraz gdy chodziliśmy wcześnie rano na łąki zbierać pieczarki (dziś to już nie możliwe, krowy nie chodzą powiem po trawę, to trawa przyjeżdża do krów w konsekwencji brak nawozu i w końcu brak pieczarek - to ohydne? No cóż, a twoja pieczarka w sosie to niby na ptysiach urosła?!). O poranku we mgle jest tak cicho, że słychać nie tylko własne kroki, ale i kroki tych, którzy idą w trawie (!) kilka metrów od ciebie. Zresztą wiadomo, że mgła podnosi walory akustyczne powietrza i wszystko słychać wyraźniej, głośniej.
     Wszystkie te wyobrażenia przychodzą mi na myśl, gdy czytam opis Przemienienia Pańskiego. Jedno się tylko nie zgadza z moją wizją - Pan Jezus zabrał uczniów na górę, a nie w dolinę w okolicach Bodzanowic. Jadnak dziś, gdy wracałem ze Mszy Świętej i popatrzyłem na otaczające Scanno szczyty obłych gór, to wszystko mi się poukładało, gdyż nagle po jednym z zielonych, oświetlonych zachodzącym słońcem wierzchołków przemknęła biała chmura zakrywając go przez moment całkowicie.
     Zgubiłeś się już całkiem drogi Czytelniku - i bardzo dobrze! (trochę złośliwości) No to teraz zaczynamy systematyzować obraz.
     Liturgia Eucharystii jest niczym ów świetlany obłok osłaniający Tabor. Skoro Eucharystia jest "szczytem liturgii", to obłok ten jest niczym chmura spowijająca Olimp (odsłania go bardzo rzadko - byłem widziałem, a właściwie to szczytu Olimpu nie widziałem - widziałem tylko górę i obłok). Dla kogoś, kto usiłuje (bo potrzeba naszego wysiłku) odnaleźć się w Liturgii, wejść w nią, staje się ona przestrzenią tajemniczości. Nie chodzi tu jednak o mrok, nie należy tej tajemniczości kojarzyć z zamglonymi, mrocznymi uliczkami Londynu z filmów o Sherlocku Holmes'ie. Nie należy też kojarzyć tej mgły w horrorami. Mgła tajemniczości jaka wypełnia Świętą Liturgię Kościoła jest pełna światła, wszak Przemienienie dokonało się w dzień i sprawia, że jestem przekonany, że Ktoś w tej mgle jest, że jej tajemnicą jest Sam Bóg ukrywający przede mną swoje oblicze. To przekonanie o Bożej obecności rodzi się z kroków, które słyszymy, ze słów jakie do nas docierają - i nie liczy się, że w czasie Liturgii czyta je lektor lub ksiądz, bo dotykają one naszego serca, budzą w nas niepokój, który tylko On może wzbudzić. A najpiękniejszym momentem jest, gdy Bóg podchodzi i nas dotyka - mgła jest tak gęsta, że nie widzimy wiele... może i dobrze, ponadto owo spotkanie jest tylko muśnięciem, delikatne jak Chrystus, którego przyjmujemy w Komunii, niemniej oznacza to tylko jedno, że dla Boga cała ta tajemniczość mgły nie istnieje i bez trudu odnajduje nas wszystkich, każdego z osobna i daje siebie doświadczyć w czasie Świętej Liturgii. To dlatego właśnie gdy rozpoczynamy liturgię, a obłok zaczyna nas osłaniać, rodzi się w nas niepokój, niczym w Apostołach stojących na Górze Tabor, bo wiemy, że jesteśmy grzeszni.
     Zauważcie - słowo "osłania" samo w sobie ma głębokie znaczenie. Chodzi oczywiście o to, że obłok otoczył uczniów, znaleźli się w jego środku, ale Święta Liturgia osłania nas także w sensie, że daje bezpieczeństwo, że tutaj szatan nie ma wstępu.
     A wszystko to trwa tak krótko - dla osoby o wrażliwym sercu Eucharystia jest tylko chwilą - wystarczy popatrzeć na świętych.
     W ten sposób można snuć ten obraz jeszcze bardzo długo. Sam nie zawarłem w tekście wszystkiego co dziś przebiegło mi przez głowę. Pewnie, możecie mi zarzucić, że wszystko to jest po prostu obrazem, że nie ma się co podniecać. To prawda - cały ten opis może pozostać tylko obrazem. Na tym jednak polega najprostsza kontemplacja i do jednych dany obraz przemawia, a do innych nie. Do mnie przemówił i wierzę, że nie dlatego, że sam go sobie wymyśliłem (bo pewnie nie jestem pierwszy).

niedziela, 1 sierpnia 2010

Rzeczoznawcy

     W krótkim wywiadzie z o. Joachimem Badeni(m) OP zatytułowanym Uwierzcie w koniec świata pada pytanie o to kim będzie Antychryst. O. Joachim odpowiada, że zapewne u końcu czasów szatan będzie się chciał pokazać jako ktoś dobry, zatroskany o losy ludzkości i przychodzący z pomocą. Osiągnie to nazywając zło dobrem, mieszając owe pojęcia, wypatrzając rzeczywistość. jako przykład stawiana jest aborcja i eutanazja - są złe, ale szatan ukazuje je jako dobre, służące ludziom, ich godności i wolności, dające możliwość wyboru, a przez to poczucie bezpieczeństwa.
     Poczucia bezpieczeństwa poszukiwał także pan z przypowieści, której wysłuchaliśmy dzisiaj w czasie liturgii (Łk 12, 13-21). Mniemał, że bezpieczeństwo i dobrobyt zapewnią mu dobra, które skutecznie nagromadził. Zacząć jednak należy od pierwszego zdania przypowieści: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. Jaka w tym jego zasługa? Żadna. Ale on tego nie widział, był pewien, że wszystko wypracował sam. Uwierzył, że bogactwo tej ziemi: płody rolne, pieniądze, wielkie posiadłości i spichlerze zapewnią mu szczęście, które sam sobie wypracował. Bóg ściąga go na ziemię zapowiadając, że wkrótce zażąda jego duszy i nagle ten, który miał mnóstwo został bez niczego. Tutaj właśnie przypomniały mi się dziś słowa o. Joachima. Szatan od zawsze próbuje odwrócić nasza uwagę od Boga. Wmawia nam, że szczęście, bezpieczeństwo, dostatek możemy odnaleźć na tym świecie. To prawda odnajdujemy je i nie jest to niczym złym, ale nie mogą nam one przysłonić Boga, nie mogą zastąpić największego skarbu jaki posiadamy - Boga. Co ciekawe każdy z nas dobrze to wie, a mimo to często dajemy się zwieść szatanowi i jesteśmy nawet w stanie uwierzyć, że zło jest dobre - wystarczy tylko, że szatan powiąże je z naszą potrzebą bezpieczeństwa, szczęścia, niezależności, samostanowienia itd. Papierosy są złe, ale gdy słyszymy ile to osób roztyło się po tym jak rzucili palenie, albo gdy jesteśmy pod naciskiem środowiska dla którego palenie jest elementem buntu wobec rodziców, którzy przecież przesadnie się troszczą - wtedy nawet paczka dziennie da się usprawiedliwić, bo palimy przecież dla swojego dobra. Tak oto coś bezwartościowego i szkodliwego staje się skarbem, wartością, daje minimalne poczucie niezależności, nawet (o zgrozo) od Boga.
     Wydaje się zatem, że poszliśmy dalej niż ów właściciel ziemski z przypowieści, bo dla niego wartością były rzeczy, które rzeczywiście pewną wartość reprezentują i mądrze używane mogą być użyteczne dla człowieka. Dziś wielu wydaje się siedzieć pośrodku wysypiska śmieci z transparentem w ręku, na którym wypisane jest: ZOBACZCIE JAKI JESTEM BOGATY.
     A przecież już św. Paweł pisał, że najważniejszy jest Chrystus, reszta to są śmieci. Trzeba mieć w sobie zatem coś z Bożego rzeczoznawcy, który wsparty mądroscią Kościoła wie jak pośród pirytu (złota głupców) rozpoznać grudkę złota.