poniedziałek, 30 listopada 2009

Acqua alta


Wczoraj wieczorem doszły do mnie informacje o tym, że dziś rano będzie w Wenecji "acqua alta", a więc wysoka woda. Po około godzinie wszystko potwierdził powiew ciepłego wiatru od morza: scirocco - wiatr, który przypomina nieco nasze odwilżowe wiatry przychodzące w lutym lub marcu - nienaturalnie ciepły, ciężki, taki, że wydaje się, iż można go kroić. Tym, którym nazwa scirocco kojarzy się z VW śpieszę z wyjaśnieniem, że VW nazywa wszystkie swoje marki imionami wiatrów: golf, passat, jetta itd. (chociaż, jak teraz myślę, to transporter nie jest nazwą wiatru - trudno). Ten właśnie ciepły wiatr, który wśród kamienic weneckich nie jest zbyt odczuwalny, na pełnym morzu jest silny i tłoczy do laguny wodę - efekt: Acqua alta. O 5:00 rano, na trzy godziny przed najwyższym stanem wody, zbudziły mnie syreny. Najpierw jedna długa, następnie sygnały rosnące chyba w tercji - liczę: raz, dwa, trzy - trzy sygnały wiec najwyższy stan jaki osiągnie woda to 130 cm - co to oznacza? Popatrzcie - oto krótka relacja fotograficzna:

Oto woda przed konwiktem, gdzie mieszkam.





A to już Plac św. Marka - najniższy punkt Wenecji.














Czasem nie wiadomo gdzie morze, a gdzie chodnik.



Manekin w sklepie znanej marki schronił się na półce.

Co ciekawe, wysoka woda pojawia się rokrocznie o tej samej porze tzn: około 1 grudnia. W ubiegłym roku osiągnęła rekordowy stan 165 cm - znajomi, którzy opisywali to wydarzenie chcieli dojść do Placu św. Marka, ale się im nie udało - woda sięgała po pas. Dla mieszkańców Wenecji jest to oczywiście uciążliwe i wiąże się z niemałymi stratami. Na dodatek podwyższony stan wody uniemożliwia ruch łodzi w kanałach gdyż nie mieszczą się one pod mostami.


Na szczęście najwyższy stan trwa nie dłużej niż 2 h i później wszystko wraca do porządku, czyli do koryta. Wysoka woda tez nie jest zjawiskiem nad wyraz częstym - zdarza się  kilka razy do roku.
PS.: Post teologiczny leży sobie w poczekalni i dojrzewa. Jak dojrzeje to na pewno się go doczekacie.

niedziela, 22 listopada 2009

Król i Przyjaciel

Na wstępie małe wyjaśnienie. Wszystkie wypowiedzi na temat sztuki, jakie pojawią się w tym poście są pewnym odzwierciedleniem moich subiektywnych przeżyć, jakich doświadczam w zetknięciu się z przedkładanymi tutaj działami muzyki i malarstwa. Szczegóły, do których się odwołuję, nie są oczywiście moim wymysłem, ale pochodzą z wiarygodnych źródeł - reszta to moje przeżycia, które - jak sobie tuszę - pomogą wam zrozumieć myśl, jaką pragnę zawrzeć w tym poście. Jednocześnie jestem świadom, że dobrnięcie do końca tego postu będzie związane z nie lada wysiłkiem, więc życzę dużo cierpliwości - zaczynamy.
Rozpoczynam trochę od końca - od obrazu Mamlinga z Bazyliki Mariackiej w Gdańsku - oto on.


Polecam artykuły analizujące szczegóły tego dzieła. Ja będę chciał zwrócić uwagę tylko na jeden z nich. Niemniej umieszczam tę scenę na początku, gdyż dobrze wprowadza nas w klimat tego rozważania - rozważania o Chrystusie Królu i o Dies irae/Dniu gniewu.
W ostatnim tygodniu roku liturgicznego Kościół przypomina nam treści związane z Sądem Ostatecznym. Apokaliptyczne wizje towarzyszą nam od kilku dni w czytaniach podczas Mszy Świętej, a niejako pieczęcią jest sekwencja średniowiecznego franciszkanina o.Tomasza z Celano Dies Irae, która - rozbita na trzy części - proponowana jest jako hymn w Liturgii Godzin (znanej częściej jako brewiarz - to ta czarna książka w okładce ze skóry/skaju na zamek, którą noszą ze sobą księża). Niesamowitym jest fakt, że od owej perfekcyjnie napisanej sekwencji, która -jak twierdzą znawcy - zawiera esencję duchowości średniowiecznej, wszystko się zaczęło - z niej właśnie zrodziły się działa muzyki (także malarstwa), które podjęły temat Dies irae - temat przyjścia Chrystusa i sądu ostatecznego. Treść tej sekwencji doczekała się wielu przekładów także na język polski. Ja przytaczam tłumaczenie Leopolda Staffa, którego używa się w liturgii Kościoła Katolickiego.

W gniewu dzień, w tę pomsty chwilę,
Świat w popielnym legnie pyle:
Zważ Dawida i Sybillę.
Jakiż będzie płacz i łkanie,
Gdy dzieł naszych sędzia stanie,
Odpowiedzieć każąc za nie.
Trąba groźnym zabrzmi tonem
Nad grobami śpiących zgonem,
Wszystkich stawi nas przed tronem.
Śmierć z naturą się zadziwi,
Gdy umarli wstaną żywi,
Win brzemieniem nieszczęśliwi.
Księgi się otworzą karty,
Gdzie spis grzechów jest zawarty,
Za co świat karania warty.
Kiedy sędzia więc zasiędzie,
Wszystko tajne jawnym będzie,
Gniewu dłoń dosięże wszędzie.
Cóż mam, nędzarz, ku obronie,
Czyją pieczą się zasłonię,
Gdy i święty zadrży w łonie?
Panie w grozie swej bezmierny,
Zbawisz z łaski lud Twój wierny,
Zbaw mnie, zdroju miłosierny.
Racz pamiętać, Jezu drogi,
Żeś wziął dla mnie żywot srogi,
Nie gub mnie w dzień straszny trwogi.
Długoś szukał mnie znużony,
Zbawił krzyżem umęczony,
Niech ten trud nie będzie płony.
Sędzio pomsty sprawiedliwy,
Bądź mym grzechom litościwy,
Zanim przyjdzie sąd straszliwy.
Jęcząc, pomnąc win bezdroże,
Wstydem me oblicze gorze,
Szczędź mnie, błagam, Panie Boże.
Ty coś Marii grzech wybaczył
I wysłuchać łotra raczył,
Nie pozwolisz, bym zrozpaczył.
Choć niegodne me błaganie,
Nie daj mi, dobroci Panie,
W ognia wieczne wpaść otchłanie.
Daj mi mieszkać w owiec gronie,
Z dala kozłów, przy Twym tronie
Postaw mnie po prawej stronie.
Gdy uśmierzysz potępionych,
Srogim żarom przeznaczonych,
Weź mnie do błogosławionych.
Błagam kornie bijąc czołem,
Z sercem, co się zda popiołem,
Wspomóż mnie nad śmierci dołem.
O dniu jęku, o dniu szlochu,
Kiedy z popielnego prochu
Człowiek winny na sąd stanie.
Oszczędź go, o dobry Boże,
Jezu nasz, i w zgonu porze
Daj mu wieczne spoczywanie. Amen
Słynni muzycy jak Mozart i Verdi podejmowali w swej twórczości temat Dies irae jest on intrygujący do dziś. Warto chociażby sięgnąć do Karla Jenkins'a (klikając na poszczególnych autorów możesz posłuchać ich interpretacji Dies irae). Utwory te często nasycone są grozą, patosem i potęgą, które uzmysławiać mają atmosferę Sądu Ostatecznego. Jednak najważniejszy dla nas, bo źródłowy, śpiew gregoriański przenosi nas, ku naszemu zaskoczeniu, w rzeczywistość gdzie sekwencja Dies irae przestaje być opisem strasznych dni i staje się modlitwą...

...modlitwą człowieka świadomego, czego należy się podziewać na sądzie ostatecznym. W modlitwie tej znajdziemy lęk, obawę, skruchę ale jest ona także pełna nadziei pokładanej w Chrystusie Zbawicielu - świadomości, że tylko On może nas zbawić. Wracam teraz do obrazu Memlinga - gdy oglądałem go po raz pierwszy (a natknąłem się na niego przypadkiem) zastanowiło mnie, dlaczego artysta umieścił obok Chrystusa lilię i rozżarzony miecz. Okazuje się, że lilia jest symbolem łaskawości Sędziego i dlatego została umieszczona po stronie błogosławiącej ręki i wchodzących do nieba. Miecz jest symbolem sprawiedliwości z jaką sądzi Chrystus. O. Tomasz z Celano, pisząc sekwencję, świadom był zarówno jednego jak i drugiego, co doskonale oddane zostało w tekście.
Powiecie, po co to wszystko piszę. Oto dziś (jak się wydaje) Chrystus stał się dla nas bardziej przyjacielem niż Królem i wypływa z tego niebezpieczeństwo traktowania Go jak kolegi, który jest OK więc nie trzeba się za bardzo martwić jakimiś sądami - nawet tymi ostatecznymi. Tymczasem liturgia Kościoła Katolickiego nie ma nawet wspomnienia Chrystusa Przyjaciela, ale obchodzi Uroczystość Chrystusa Króla. Bardzo ważne jest, byśmy także w życiu zachowali taki właśnie porządek - Chrystus jest przede wszystkim naszym Królem, naszym Panem, który włada w oparciu o prawo miłości przez co nazwał nas swoimi przyjaciółmi (J 15,15). Nie można zatem mieć Chrystusa za przyjaciela, jeśli wpierw nie jest ona naszym Królem, któremu jesteśmy w stanie całkowicie zaufać i Jemu się zawierzyć - wszystko oddać Jemu. To pełne zaufanie i poddanie w najlepszym tych słów znaczeniu, znajdujemy właśnie w słowach sekwencji Dies Irae. Polecam ją wszystkim szczególnie w nadchodzącym tygodniu - można ją sobie wydrukować by modlić się nią wieczorem, można ją fragmentami rozważać, odkrywając jak głęboką prawdę teologiczną zawiera. Niech ta prawda przemawia do nas i pomoże nam oddać się pod władzę Chrystusa Króla Wszechświata.

wtorek, 17 listopada 2009

fronda.pl

No to mi się spodobało - widać fronda.pl się rozwija:

Jedna sprzątaczka paruzji nie czyni :)


Z niemałym opóźnieniem, po weekendzie pełnym wrażeń, zasiadam dziś wreszcie by spisać to, co chodzi mi po głowie od popołudnia ubiegłej niedzieli. Chrystus zapowiadając powtórne przyjście Syna Bożego (Mk 13, 24-32) poucza, byśmy odczytywali znaki, jakie go zapowiedzą, tak jak potrafimy przewidzieć, że nadchodzi lato obserwując drzewo figowe. Chrystus użył obrazy drzewa figowego, gdyż był zrozumiały dla Jego słuchaczy. Gdyby Pan Jezus przemawiał w Polsce zapewne nawiązałby do bociana zapowiadającego wiosnę i nad tym obrazem dziś chciałbym się zatrzymać. 
Otóż do pewnej wsi, nazwijmy ja Wichrów, przywieziono trzech mężczyzn, umieszczono ich w osobnych domach i nakazano, by wypatrując bociana wyznaczyli datę nadejścia astronomicznej wiosny.
Pierwszy z nich należał do tych, co to doskonale się na wszystkim znają, typowy „mędrzec dyżurny” - o co go nie zapytasz to wie. Oczywiście od razu był przekonany głęboko o tym, że to on dobrze wyznaczy dzień nadejścia wiosny i gdy tylko pojawił się pierwszy bocian zaraz rozgłosił wszem i wobec, że dziś widział bociana i od jutra należy sadzić pomidory, siać marchew i inne warzywa, a kurtki i płaszcze z powodzeniem można już schować do szafy z kulkami na mole w kieszeniach, bo jutro to już będzie tak ciepło, że niezbędny będzie krótki rękaw i sandałki.
Drugi od razu uznał, że zadanie wyznaczenia daty nadejścia wiosny na podstawie obserwacji przyrody to totalna głupota i zaścianek gdyż w dobie techniki i nowoczesnych rozwiązań jest wiele innych, skuteczniejszych metod, które pomogą rozwiązać tę zagadkę. Zresztą wiadomo, że wszystko jest powiązanym ze sobą ciągiem przyczynowo-skutkowym i to raczej wiosna sprawia, że przylatuje bocian, a nie odwrotnie. Porzucił więc prostackie (jego zdaniem) gapienie się na przyrodę i codziennie zasiadał do komputera, łączył się z satelitą, analizował i obliczał, przeprowadzał rachunki prawdopodobieństwa i nawet nie zauważył, jak po bocianie przyleciała jaskółka, skończyły się przymrozki, a drzewa wypuściły wpierw nabrzmiałe pąki a później pachnące świeżą zielenią liście.
Ostatni mężczyzna podszedł do zadania bez większych emocji, gdyż pochodził ze wsi i dla niego odczytanie sygnałów zapowiadających wiosnę nie było wielkim problemem. Nie emocjonował się zbytnio, gdy widział pierwszego bociana, a o jaskółce też pamiętał, że wiosny nie czyni. Obserwując przyrodę wciągał co rano wielkimi haustami powietrze i gdy pewnego razu ten wielki oddech zapachniał mu tak przyjemnie, że aż z rozkoszy przymrużył oczy wiedział, że teraz już rzeczywiście nadeszła wiosna.
Pewnego dnia, siedząc przy śniadaniu, byłem świadkiem rozmowy dwóch kapłanów o tym, jak to zmienia się dziś świat (oczywiście na gorsze) i nieuchronnie zmierza do swego końca. Gdy już rozmowa się rozkręciła, jeden z nich powiedział: Księże, dzisiaj to nawet sprzątaczki w biurach różne płyny do wszystkiego mają nie tak jak kiedyś, że wszystko jedną szmatą ogarnęła. Na to drugi odparł: Co to z tego będzie? i wtedy pierwszy podsumowując całą rozmowę rzekł: Jak to co? Wojna będzie! Tak, można w swojej (!) mądrości doszukiwać się przyczyn tragedii i końca świata we wszystkim. Nie brakuje nam ludzi naznaczonych pewną dewocją, którzy zwiastuny paruzji widzą w przeróżnych wydarzeniach i niepomni na słowa ewangelii o dniu owym lub godzinie nie wie nikt [...] tylko Ojciec (Mk 13, 32)  twierdzą, że sami widzą najlepiej, kiedy ten świat się skończy – na szczęście nie ma ich zbyt wielu.
Zdecydowana większość naszego społeczeństwa ma swego przedstawiciela w nowoczesnym naukowcu. Koniec świata? Paruzja? To dobre dla Kościoła, żeby miał czym wiernych straszyć. Przecież nic nie zapowiada przyjścia Chrystusa – wszystko da się naukowo wyjaśnić i nauka wskazuje na to, że Chrystusa nie ma, a skoro go nie ma, to nie przyjdzie. Zresztą, kto dziś wierzy w te średniowieczne (sic!) bujdy, człowiek się rozwinął i jest w stanie panować nad światem, a dzięki postępowi medycyny niedługo staniemy się nieśmiertelni.
Skąd wypływają te dwa błędne stanowiska? Z braku wiary, która pomaga odczytać wolę Bożą w naszym życiu oraz Boże plany względem nas. Człowiek żyjący wiarą nie będzie miał problemów z odczytaniem znaków, jakie daje mu Bóg. Nie będzie panikował na wieść o sprzątaczce z zestawem różnych płynów do czyszczenia, czy na wieść o trzęsieniach ziemi i wojnach, o niesprawiedliwości i prześladowaniach, ale nie będzie też ignorował znaków, przez które Bóg przemawia, lecz oddychając wiarą, czyli żyjąc wiarą każdego dnia, będzie trwał przygotowany na przyjście Pana, świadom tego, że tak jak nie da się konkretnie wyznaczyć dnia nadejścia wiosny, która w marcu i kwietniu wciąż miesza się z zimą, tak samo nie da się konkretnie wyznaczyć dnia nadejścia Pana i dlatego można, a nawet trzeba być czujnym, gdyż Bóg przyjdzie niespodziewanie, ale to wcale nie znaczy, że niezapowiedziany.

czwartek, 12 listopada 2009

Zaproszenie

Reklama zrealizowana przez Catholics Come Home doczekała się polskiej wersji językowej. Zapraszam do komentowania, bo interesuje mnie, co na ten temat myślicie.

niedziela, 8 listopada 2009

Wyzwani


Słowo "przygoda" ma w języku polskim kilka znaczeń. Słownik języka polskiego wyodrębnia następujące:
1. «niezwykłe zdarzenie spotykające kogoś, odbiegające od zwykłego trybu życia tej osoby»
2. «przelotny romans»
3. «zespół przeżyć i doświadczeń związanych z jakimś okresem w życiu»
Odłóżmy na bok przelotny romans, gdyż często jest on przygodą tylko dla jednej ze stron :) Pozostałe definicje informują nas, że przygoda jest wydarzeniem zamkniętym w ramach czasowych, odróżnia się od naszej codzienności, a więc jest oryginalna i niezwykła. Jest także przeżyciem i doświadczeniem – gdy zestawiamy ze sobą w jednym zdaniu dwa wyrazy: "przygoda" i "przeżycie" to wiemy, że to, co opisują było czymś emocjonującym, nierzadko naznaczonym ryzykiem, niebezpieczeństwem, czymś związanym z wysiłkiem fizycznym i psychicznym, wysiłkiem woli, pytaniami typu: "co dalej?" czy też szybkim podejmowaniem decyzji nawet wbrew temu, co podpowiadają okoliczności i zdrowy rozsądek. W takim znaczeniu przygoda wiąże się czasem z narażeniem zdrowia, a nawet życia.
Co nazywamy przygodą? To zależy od konkretnej osoby – dla jednych będzie nią wyjazd na targ do pobliskiego miasteczka – i będzie później opowiadał(a), czego to na tym targu nie widział(a). Dla innych przygodą będzie wyjazd na studia zagraniczne, dla jeszcze innych wycieczka autostopem po Europie, albo wyprawa w góry ze wspinaczką na najwyższe szczyty (lub na Krupówki). Dla wszystkich jednak przygoda, niezależnie od tego czy jest wycieczką, przypadkiem, wyprawą czy nawet romansem, wiąże się z jakimś wyzwaniem, z przełamywaniem siebie, swoich nawyków, lęków, ograniczeń etc. Procentowo niewielu ludziom przydarza się, że podejmując wyzwanie przygody muszą być świadomi tego, że na szali kładą swoje życie – aż tyle najczęściej nie ryzykujemy, a na tych, którzy tak postępują patrzymy z dystansem.
Popatrzmy w tekst Księgi Królewskiej (1Krl 17, 10-16), odczytany dzisiaj, jako pierwsze czytanie w naszych kościołach. Kobieta, która, wraz z synem, przymiera głodem dzieli się jedzeniem z Eliaszem, bo ten jej powiedział: Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię. Czy wdowa uwierzyła Eliaszowi? A może postawiła wszystko na jedną kartę – "Wóz albo przewóz", a może po prostu była zdesperowana i podjęła propozycję Eliasza, na zasadzie tonącego, co to się brzytwy trzyma (mądrości ludowe mnie naszły:). Na pewno na propozycję Eliasza nie klasnęła
w dłonie z iskierką w oku z hasłem na ustach: No wreszcie coś się w moim życiu dzieje!, ale niewątpliwie decyzja, jaką podjęła, niezależnie od pobudek, była podjęciem wyzwania, miała w sobie coś z przygody.
Do czego zmierzam? Chrześcijaństwo, nasza wiara, bycie Katolikiem, ma w sobie coś z przygody, a dwie wdowy, ta z Księgi Królewskiej i druga (Mk 12, 38-44), która wrzuca wszystkie swoje pieniądze do skarbony w świątyni, są tego doskonałym przykładem. Podkreślam jednak – wiara nie jest przygodą, tylko – wiara ma coś z przygody, a tym czymś jest wyzwanie oraz to, co słownik języka polskiego nazwał "zespołem przeżyć i doświadczeń", a także "zdarzeniem odbiegającym od zwykłego stylu życia". Wiara nie jest przygodą, gdyż przygoda kiedyś się kończy, a wiara trwa, nie dotyczy jakiegoś okresu naszego życia, ale całego naszego życia aż po wieczność.
Dlaczego wiara jest wyzwaniem? Gdyż jest nieustannym podejmowaniem decyzji i działań ratujących życie nasze, a nierzadko także, życie osób nam bliskich. Owe decyzje i działania podejmujemy często wbrew wszelkim logicznym przesłankom – mowa tu o naszej, ziemskiej, ludzkiej logice – po prostu odbiegamy od tego, co społeczeństwo nazywa normalnym, ale z wiarą pogodzić się tego nie da. Wiara zatem jest postępowaniem wbrew temu światu i nieraz staje się walką, bitwą, wreszcie wojną. Nawet proste decyzje mogę nieść ze sobą, bardzo przykre dla nas, konsekwencje. Przykład? Odmów znajomym wyjazdu na dyskotekę w piątek i powiedz konkretnie, że czynisz to z powodu wiary, albo przeżegnaj się przed posiłkiem w restauracji – w tak prostych decyzjach kładziemy na szalę naszą opinię wśród znajomych, w swoim środowisku, ryzykujemy ośmieszenie itd. Oczywiście przykłady mógłbym tu mnożyć bez końca: modlitwa z dzieckiem rano i wieczorem; palić, czy nie palić; film dla mnie, czy już nie; kląć jak kumple (którzy z szewcem nie mają nic wspólnego) czy nie; wyjść z rodziną na spacer czy patrzeć nadal w telewizor; jechać na zakupy w niedzielę czy nie; antykoncepcja czy npr itd. Każdy dzień katolika z krwi i kości jest wyzwaniem, wypełniony jest decyzjami ratującymi nasze życie, ale dopiero wiara w Boga pomaga nam to zrozumieć, a przede wszystkim pomaga zobaczyć, ogarnąć wzrokiem rozumu i woli pole bitwy, na jakim się znajdujemy. Tylko wiara w Boga, w życie wieczne, w to, że jest dla Kogo walczyć, pomaga nam tą walkę podejmować wciąż na nowo. Jesteśmy Ludem Bożym, Kościołem – w walce nigdy nie byliśmy sami, w sumie trzeba powiedzieć, że podjąć wyzwania wiary nie można o własnych siłach – to sam Bóg Jest naszą siłą, On jest naszą mocą, Bogiem mocni walczymy – nie z krzykiem na ustach, choć czasem byśmy tak chcieli, czasem jesteśmy jak Synowie Gromu (odsyłam Łk 9,51-56). Tymczasem walka, która się toczy, trwa niepostrzeżenie w cichości naszego życia, zniechęca nas swoją powszedniością, stałością i mozołem. Nie dajmy się jednak zwieść - w szarości codziennego życia uboga, niepozorna wdowa, weszła do świątyni i do skarbony wrzuciła wszystko, co miała.

niedziela, 1 listopada 2009

ZET, RMF i HOLYWINS


Przed laty, gdy byłem jeszcze młodym kleryczkiem i świat stał przede mną otworem:) przyjechał do seminarium, na zaproszenie kleryków czwartego roku, zespół muzyczny z seminarium ojców franciszkanów. Mniejsza o nazwę tego zespołu, gdyż clou sprawy była muzyka, jaką zespół uraczył nas w czasie koncertu, a zaproszone było całe seminarium i nie tylko. Śpiewano nam piosenki o tekście chrześcijańskim, jednakże muzyka już nie była chrześcijańska. Powiedzmy sobie szczerze, dla mnie to była chałtura – hity popu z polski i zagranicy do melodii, których napisano religijne słowa – efekt? Do dziś pamiętam, że w jednej z piosenek zamiast oryginalnych słów „sex, sex” pojawiało się „Jezus, Jezus”. Żeby to lepiej uzmysłowić mojemu współczesnemu czytelnikowi powiem tak: to tak jakby dziś zespół franciszkański wyskoczył na scenę z piosenką Lady GaGa śpiewając miast „Poker Face” „Jesus Face”. Co wrażliwsi byli obruszeni koncertem, a ksiądz rektor wyszedł w czasie koncertu i dla odreagowania tego swoistego muzycznego doświadczenia przez półtorej godziny grał w mieszkaniu na pianinie.
Wspominam to wydarzenie gdyż ono pokazuje pewną niepokojącą (mnie) tendencję, jaka pojawiła się w chrześcijaństwie i właśnie dziś w Uroczystość Wszystkich Świętych odzywa się po raz kolejny. Oto stając do słusznej (!) walki z Halloween próbuje się położyć przeciwwagę dla tego pogańskiego i okultystycznego zwyczaju i wymyśla się różnego rodzaju bale i niebale. Jedną z większych inicjatyw jest francuskie „Holywins” – „Święty wygrywa” i tutaj właśnie pojawia się moja wątpliwość i zasadnicze pytanie: Czy naprawdę trzeba wymyślać coś, co będzie podobne nazwą do przeciwieństwa, a przez to skojarzy się z czymś atrakcyjnym i pociągnie innych we właściwym kierunku? Czy nie ma w tym więcej kiczu owocującego pogardliwym uśmieszkiem lub zniesmaczeniem? Tymczasem przytoczony przykład nie jest odosobniony.
W ubiegłym tygodniu na ulicach Wenecji spotkałem trójki ewangelizacyjne w pomarańczowych koszulkach z logo PS (Play Station) i napisem „Pray Station”. Na Górze Świętej Anny widziałem na drzwiach napis FBI, a poniżej wyjaśnienie „Franciszkańskie Biuro Informacyjne”. Inny przykład z tego samego miejsca: „RMF – Rodzina Młodzieży Franciszkańskiej”. Chcę jednak być dobrze zrozumiany, bo zaraz ktoś gotów skoczyć mi do gardła z zarzutem: A coś ty wymyślił? Racja, nie wymyśliłem niczego w stylu: BMW – Bractwo Matek Wiernych i nie szukałem zamiennika dla szerzących narkomanię, pijaństwo i rozwiązłość dyskotek organizując coś, co z powodzeniem można by nazwać „DEOTEKA”. Mogłem też podjąć inne inicjatywy typu: RADIO ZET – Radość Antycypowana Drogą Idealnego Otoczenia - Zaśpiewaj Ewentualnie Tańcz – pogodne wieczory dla wszystkich, albo „Wiarkotyki” – spotkania dla tych, którzy przez modlitwę i wolontariat chcą pomóc uzależnionym od środków odurzających.
Tak, tak – jestem cyniczny. W rzeczywistości jednak za głupimi, naiwnymi nazwami różnych akcji stoi bardzo dobre dzieło, ale tani szpan nazywania siebie RMF mnie by po prostu odstraszył, bo to jest kicz i to kicz, który można wymyślić dosłownie między jednym a drugim piwem, jak pokazałem powyżej – oczywiście ja tego przy piwie nie wymyśliłem, jest 9:30 rano, nie pora na piwo :D Jeżeli czerpiemy nazwy ze świata laickiego, z popkultury i nie wiem z czego jeszcze, to mam wrażenie, że to oznacza, że przyznajemy się, że jest to coś lepszego, a my biedni Katolicy nie mamy niczego lepszego do zaoferowania więc sięgamy po sprawdzone marki – błąd. Nikt na tym świecie nie ma do zaoferowania tego, co oferuje nasza wiara.
Wracam jednak do Halloween. Uroczystość Wszystkich Świętych kiedyś weszła do pobożności wypierając zwyczaje okultystyczne, z których Halloween się wywodzi. Na naszych oczach dokonuje się zatem odwrotny proces. Powtórzę jeszcze raz, żeby dobrze uzmysłowić sens tego zdania: na naszych oczach dokonuje się zatem odwrotny proces. Wraca pogaństwo. Kto wie, a jest to udowodnione, ile osób zamordowano rytualnie ubiegłej nocy pod osłoną czarnego płaszcza, maski i makijażu? Szatan wraca do wysprzątanego mieszkania (Łk 11, 24-26) wykorzystując do tego ludzką chciwość, gdyż za wprowadzeniem „zwyczaju” Halloween stoją ogromne pieniądze (podobnie jak za antykoncepcją i aborcją), a my się cieszymy i pomagamy mu przebierając się, strugając dynie itp., bo kto by się przejmował ostrzeżeniami Kościoła. Tymczasem Kościół już raz wyparł okultyzm z tego dnia i jest w stanie wyprzeć go po raz kolejny. Czy trzeba jednak wymyślać „Holywins”? Akcje tego typu są zniżaniem się do poziomu tego świata, są niebezpiecznym mieszaniem sacrum z profanum, które prowadzi do rozmycia granicy pomiędzy jednym a drugim w wyniku czego zatracane jest poczucie sacrum, a wszystko staje się profanum. Tymczasem Kościół od zawsze stawiał wiernym konkretne wymagania wzywając bez obaw do wprowadzania w życie klarownych wartości oddzielających się od pogaństwa wyraźną granicą – i to właśnie pociągało od wieków ludzi, to także pociąga i motywuje mnie do tego, by wciąż wzrastać i nie dać się zmieszać z błotem.
Czy zatem Uroczystość Wszystkich Świętych oraz Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych już nie wystarczą? Jeżeli nie wystarczą, jeżeli dojdzie do tego, że poprzedzająca Wszystkich Świętych noc wyciszenia, stanie się nocą biegania i straszenia, nocą świeczki w dyni i hałasu, jeżeli dojdzie do tego, że nad naszym grobem nikt nie stanie by się pomodlić, uzyskać odpust zupełny w naszej intencji uczestnicząc we Mszy Świętej – to będzie to oznaczało, że my, bo my jesteśmy Kościołem, zawiedliśmy na całej linii frontu walki z szatanem i wprowadzania Królestwa Niebieskiego na ziemi i obawiam się, że akcje typu „Holywins” nam nie pomogą, jeżeli damy się światu ściągać w dół zamiast podążać w górę w kierunku Boga i Chwały Świętych w Niebie. Że co? Że to tylko teologiczna paplanina tudiującego klechy? Nie, to CEL, który dosłownie "dzięki Bogu", jest w zasięgu ręki każdego z nas.