poniedziałek, 19 kwietnia 2010

O co prosicie Kościół Boży?

Proboszcz nie kelner
Kościół nie restauracja
Na szczęście :D
     Poniedziałek. Wszelkie wydarzenia ubiegłego tygodnia robią pierwszy krok w kierunku historii. Sam także wracam do Słowa. Weekend był obfity w wiele wydarzeń i to nie z powodu pogrzebu pary prezydenckiej, którego praktycznie nie miałem czasu oglądać. Dlatego do klawiatury zasiadam dopiero dziś patrząc na tych, którzy biegają za Jezusem po terytorium geograficznym bedącym dziś częścią tzw. Ziemi Świętej (J 6,22-29). Gdy wreszcie odnajdują Chrystusa pytają: Rabbi, kiedy tu przybyłeś? Chrystus nie odpowiada na to pytanie, ale poucza ich: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, żeście widzieli znaki, ale dlatego, żeście jedli chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec i dalej Na tym polega dzieło [zamierzone przez] Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał.
     Moja refleksja, jeśli miałaby mieć charakter bardziej moralizatorski, brzmiała by tak: Dlaczego zatem my szukamy Jezusa? Co tak naprawdę nami powoduje? Czy nie jest to chęć poprawienia swego życia, a przynajmniej samopoczucia? Czy Pan Jezus nie stał się psychiatryczną, pomocą służącą do rozprężenia naszych stresów i obaw w momencie, gdy nie odnajdujemy już żadnej pomocy na tym świecie? Jeżeli ktoś lubi taki moralizatorski ton, w tym momencie może zakończyć czytanie tego wpisu, bo więcej do tonu owego nie zamierzam wracać.
     W czasie przerwy świąteczniej spotkałem się z moim kolegą ze szkolnej ławki (pozdrawiam). Po rozmowie z nim po raz kolejny wrócila do mnie myśl, którą dziś pragnę trochę rozwinąć, a chodzi o oczekiwania jakie mamy względem Kościoła. Hmmmm... jakby teraz dobrze zacząć, poczekajcie...
     Może tak: mam często wrażenie, że liczba wiernych zależy w zdecydowanej wiekszości od duszpasterzy - księży, zakonników, sióstr, katechetów itd. Pracując w parafii ma się wrażenie, że trzeba wciąż coś wymyślać - dotyczy to szczególnie młodego pokolenia, młodego nie oznacza tu jednak tylko młodzieży, ale też tych troche starszych. Wypowiedzi typu: Kościół nie ma mi nic do zaoferowania nie należą niestety do rzadkości. I tutaj pojawia się pytanie wyrastające z dzisiejszej ewangelii: Czego my tak naprawdę od Kościoła oczekujemy? (to chyba jeszcze nie jest ton moralizatorski :) Ważne są dla nas wszelkie akcje, jakie organizują prafie i episkopaty - pomoc potrzebujacym zbiórka na to i na tamto. Poszukujemy w Kościele zaspokojenia pewnych potrzeb na poziomie emocjonalnym, psychicznym, uczestnicząc w nabożeństwach, pielgrzymkach i spotkaniach rekolekcyjnych, gdzie odczuć można, że jest ktoś, kto idzie w tym samy kierynku co ja. Nie chcę pomniejszać wagi tych wszystkich potrzeb, gdyż są ona ważne - jednak nie najważniejsze. Pan Jezus daje nam dziś do zrozumienia, że to za mało - dlaczego? Ponieważ te wszystkie potrzeby może zaspokoić świat - stąd przypadki przechodzenia do sekt, odchodzenia od Kościoła ludzi, którzy szukają zaspokojenia wszystkich ww. potrzeb i nie odnajdują ich w swojej parafii, a odnajdują je po prostu gdzie indziej - mnie to nie dziwi.
     Pytanie o to, co takiego może mi dać Kościół, czego nie odnajdę nigdzie indziej na świecie jest zarazem pytaniem o to, co daje mi Bóg, czego nie mogę otrzymać na tym świecie. W obrzedach sakramentu Chrztu świętego w części wprowadzającej kapłan pyta rodziców: O co prosicie Kościół Boży dla swojego dziecka? - najczęściej odpowiada się: O chrzest, ale obrzędy przewidują także inną odpowiedź, mianowicie: O wiarę. Wiary nie da nam na tym świecie nic i nikt poza Kościołem - wiary w Jezusa Chrystusa, Syna Bożego. Zatem podstawową odpowiedzią na pytanie, co otrzymuję od Kościoła czyli tak naprawdę od Boga jest wiara. I od razu rodzi się nastepne pytanie: Co to znaczy miec potrzebę wiary w Boga? Dlaczego wiara ma być dla mnie czymś ważnym? Tutaj objawia się rola Kościoła na ziemi - pomoc w odnalezieniu odpowiedzi na powyższe pytania. Zatem stwierdzenie: Kościół niczego mi nie jest w stanie zaproponować, wynika często z faktu, że stawiamy Kościołowi niewłaściwe wymagania, niewłaściwe pytania spychając to najważniejsze pytanie o wiarę na dalsze pozycje, czy wręcz nie stawiając go wcale.
     Potrzeba jednak pewnej dojrzałości w wierze, by uświadomić sobie, że jako wierny, jako Katolik nie mogę czekać z założonymi rękami, aż mój proboszcz poda mi wszystko na tacy - bo wiary nie da się "podać na tacy". Potrzeba pewnej świadomości tego, kim sie jest jako Katolik, by samemy zacząć szukać w Kościele wiary nie czekając aż spadnie ona z nieba niczym zestrzelona kaczka. Niestety tej świadomości (zbyt) często brakuje. Jakie są tego powody - to temat na osobny wpis, a nawet na pracę profesorską. Niemniej zawsze się cieszę, gdy spotykam ludzi, którzy wiedzą czego szukać w Kościele i czego od Kościoła oczekiwać - Kościoła nie jako instytucji, ale Kościoła żywego, którego Głową jest Zmartwychwstały Chrystus.

     No właśnie - tak oto doszliśmy prawdopodobnie do jednego ze źródeł całej podjętej przeze mnie kwestii, ponieważ by wiedzieć, czego mam oczekiwac od Kościoła, najpierw powienienem zrozumieć, czym albo raczej (jak trafniej pyta patriarcha wenecki) KIM jest Kościół.

środa, 14 kwietnia 2010

Mój Prezydent.

    Mój bardzo bliski znajomy zwykł mnie ostrzegać przed zmienianiem bloga w miejsce emocjonalnego ekshibicjonizmu. Istnieje bowiem pokusa, by pisać o sobie, o tym co się dziś jadło, i dlaczego to coś smakowało i takie tam dyrdymały. Dzisiejszy wpis będzie jednak pewną osobistą wycieczką, rodzajem świadectwa, które jednakże nie ma być dla nikogo hołdem ani darem wdzięczności, bo na to nie zasługuje. Mam jednak nadzieję, że moje przeżycia ostatnich dni będą pomocą dla tych, którzy znajdują się w podobnej do mojej sytuacji.
    Od początku. Wrocilem do Wenecji wczoraj rano wiec wszystkie wydarzenia związane z tragedią w Smoleńsku przeżywalem w Polsce, a może na Śląsku. No właśnie - tutaj rodzi się problem, który postanowiłem podjąć, obawiam się jednak, że zdołam go jedynie musnąć, niemniej go podejmuję. Każdy kto mnie zna wie, że nigdy do końca nie czułem się Polakiem i nie jestem w tym odosobniony. Wielu Ślązaków (a szczerze mówiąc większość z nas) ma problemy z dookreśleniem swojej narodowości. A jako, że "być Ślązakiem" to nie narodowość, to każe się nam wybierać miedzy Polakiem a Niemcem, czasem też Czechem. Dotyczy to szczególnie mieszkanców tzw. Śląska opolskiego. Jeżeli na pytanie czy czuję się Polakiem odpowiesz negatywnie, to od razu jesteś Niemcem, bez możliwości jakiegokolwiek manewru. Tak więc przybywszy do Wenecji stałem sie dla innych, zamieszkujących tu Polaków, Niemcem. Obyty z takowym myśleniem nie przejmowałem się tym nigdy, a i sam prowokowałem czasem sytuacje utwierdzające moich współziomków w ww. przekonaniu. Oczywiście Ślązak, który jest Niemcem, nie jest jakimśtam byle Niemcem. Rozpatrując rozumowanie i wypowiedzi Polaków dochodzi się do wniosku, że być Niemcem oznacza należeć do potomków Hitlera i to w linii prostej. Jest się zatem tym strasznym Niemcem, który w piwnicy ciągle ma gotową, naoliwioną broń oraz wyprasowany mundur i gotów jest w każdej chwili wyruszyć na nowo z atakiem na Westerplatte, Wieluń i Krzepice. To przykre, ale nauczyłem się nie reagować na tego typu oskarżenia i najczęściej obracam je w żart.
    Tak oto zawieszony narodowościowo trwałem do minionej soboty kiedy to przed południem mój kolega umieścił w opisie na gg hasło typu: Prezydent wraz z małżonką zginęli w katastrofie samolotowej!!!!!!! Przyjąłem to jako kolejny, bardzo niestosowny żart i zrobiłem to automatycznie, przyjmując po prostu jako pewnik, że takie rzeczy się nie zdażają. Jak to często bywa życie okazało się być bogatsze od naszej wyobraźni. Dotarło do mnie: "Prezydent Kaczyński i wszyscy inni, nie zyją!" Ogarnęło mnie uczucie, które (zgodnie z przewidywaniami tych, którzy twierdzili, że jestem strasznym Niemcem) nie miało prawa się we mnie zrodzić - smutek. Każda kolejna wiadomość na przestrzeni kolejnych dni, obrazy tragedii, sceny z przewiezienia zwłok Prezydenta do Polski, później także jego małżonki, wypowiedzi, zdjęcia, wywiady radiowe itd. wszystko to, napełniało mnie coraz głębszym smutkiem, który jendak przyniósł odpowiedź na jedno bardzo ważne pytanie jakie stawiałem sobie od lat i jakie zapewne stawia sobie wielu innych rdzennych mieszkańców Śląska: Co to znaczy być Ślązakiem? Czekacie może na odpowiedź? Nie udzielę jej - sądzę, że każdy musi sam ją odnaleźć i może ją odnaleźć, jeżeli tylko zdolny jest do reflekcji nad własnym życiem, nad samym sobą. Zresztą udzielenie bezpośredniej odpowiedzi jest niemożliwe. Wiem jedno. Zginął człowiek, o którym po raz pierwszy mogę powiedzieć: "mój Prezydent" bo Lech Kaczyński przez lata swojej obecności na scenie polityczniej stał się dla mnie osobą, którą podziwiałem za nieugietość, jasność pogladów, odwagę w ich szerzeniu niezależnie od tego czy były one wygodne i poprawne politycznie czy nie. Śmiało stawiał czoła obelgom i szyderstwu, których był adresatem. Ale ponad niski wzrost, nienajlepszą aparycję i dykcję niewiele można mu było zarzucić, co także dla mnie jest przejawem tego, że przeciwnicy Prezydenta nie posiadali lepszych argumentów, a i te znikły z mediów po jego śmierci i to nie dlatego, że o zmarłym nie powinno się mówić źle i dlatego gdzieś tam wyszukano kilka fotek, na których Lech Kaczyński nieudolnie sie uśmiecha. Wręcz przeciwnie, nagle okazało się, że istnieje inne, prawdziwe oblicze zmarłego Prezydenta i jest to oblicze człowieka, po prostu człowieka. Jest to to zarazem oblicze, którego istnienie zawsze przeczuwałem, ale nie było mi dane wcześniej je zobaczyć, gdyż utknęło w sicie medialnej cenzury czy manipulacji.
    Najtrudniejszym dla mnie doświadczeniem jest świadomość, że tam w Smoleńsku zginęło wiele ludzi, z którymi wiazałem nadzieje - nadzieje jednak nie dla siebie, ale dla kraju w którym żyję, dla Polski - czy Niemca interesuje los Polski? Właśnie tutaj dziś się znalazłem w moich rozważaniach na temat własnej narodowości - rozważań tych jeszcze nie doprowadziłem do końca. Niemniej wdzięczny jestem "mojemu Prezydentowi" za to, że do owej refleksji mnie przyprowadził, szkoda tylko, że w tak tragicznych okolicznościach, gdyż jestem przekonany, że i tak doszłoby do tego, co prawda nie dziś, ale w najbliższym czasie.

PS.: Lech Kaczyński uczył nas powiązywania teraźniejszości z tradycją (nie z przeszłością, bo ta minęła, tradycja zaś trwa i wciąż potrafi owocować). W Polskiej tradycji pamięć i żałoba po zmarłym była zawsze rzeczą świętą i jak czytałem dziś w jednym z artykułów (
http://fronda.pl/news/czytaj/wywiad_zblewski_surowka) mimo wątpliwości jakie kiedyś rodziły się wobec faktu pochówku na Wawelu gen. Sikorskiego czy marszałka Pilsudskiego, nigdy nie pozowlono sobie na protesty. Nie nauczyliśmy się zbyt wiele od Prezydenta Kaczyńskiego i tradycja została naruszona - to smutne i w jakiś sposób tragiczne, bo uczeń nie posłuchał mistrza. Moje pytanie brzmi: Za kogo uważają się protestujący stając wobec postaci Prezydenta Kaczyńskiego? Kto z nich dorasta mu w zabiegach o dobro Polski aby do pięt? Nikt! Nikt, bo nikt, kto jest patriotą i komu zależy na dobru Polski nie sięgnąłby NIGDY do tak prymitywnego sposobu wyrażania sowich poglądów, jakim jest protest wymierzony w zmarłego w czasie żałoby po nim. Ale z braku silnych argumentów sięgnięto po argument siły.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Po stronie Zwycięzcy

Jedno z wyobrażeń Zwycięstwa
Termin „zwycięstwo” kojarzymy najczęściej militarnie (także sportowo, ale ja ze sportem trochę jestem na bakier więc skupię się na pierwszym bagażu skojarzeniowym). Dla nas zwycięstwo to tryumf nad wrogiem, splendor, wieczna pamięć o bohaterach, chwała, wiwatujące tłumy, wielka radość ale także pamięć o tych, którzy w słusznej sprawie cierpieli, broniąc jej oddawali życie, tracili bliskich, chronili bezbronnych. Gdy słyszymy słowo: „zwycięstwo” natychmiast staje nam przed oczyma Grunwald z królem Jagiełłą i pokonani z kretesem Krzyżacy albo Sobieski pod Wiedniem, który Turków rozkurzył w cztery strony świata tudzież wielka bitwa morska pod Lepanto (to skojarzenie dla trochę wtajemniczonych), Cud nad Wisłą, obrona Jasnej Góry. Co ciekawe najsłynniejszych zwycięstw dokonali ci, którym nie dawano wielkich szans na zwycięstwo – bo co mogła, warowna co prawda, ale niewielka Jasna Góra wobec Potopu szwedzkiego, albo Sobieski wobec mnogości wojsk tureckich. Wszyscy ci, którzy nie poddali się i zwyciężyli otrzymali w nagrodę wieczną pamięć w historii, pisze się o nich księgi, wiersze, pieśni i piosenki, wychwala się ich męstwo na obrazach i w filmach – chwała zwycięzcom, hańba zwyciężonym.
Dziś (wszak oktawa trwa) także chwalimy Chrystusa Zwycięzcę – Zwycięzcę, jak śpiewamy, „śmierci, piekła i szatana” co wyszedł „z grobu dnia trzeciego z rana”, „Triumfuje Boży Syn”. W innej pieśni śpiewamy: „Panie Zmartwychwstały, jesteś zwycięzcą śmierci” itd. Jest jednak jeden problem – wszystkie pieśni chwalące Chrystusa, który „wstaje z grobu, kruszy mury, nie zna żadnej zapory” czy też sławiące Tego, Który „wyszedł promienny ze swego grobu”… wszystkie pieśni opowiadające, że „Rozerwała grobu peta ręka święta”, „a straże na twarz padały”; te wszystkie obrazy, dzieła sztuki najsłynniejszych artystów przedstawiające Chrystusa w chwale unoszącego się nad grobem z chorągwią zwycięstwa w ręku i filmy ukazujące nam trzęsącą się ziemię i blask chwały zmartwychwstałego mają się nijak, nijak do ewangelicznych opisów zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa – bo takich opisów po prostu nie ma. Wszyscy ewangeliści opisują wydarzenia następujące już po zmartwychwstaniu, nawet aniołowie, którzy ukazują się niewiastom nie są tymi, którzy odsunęli ciężki kamień u wejścia do grobu, bo nie wiemy, kto ten „kamień ciężki, wielki” odsunął. Wszystko wskazuje na to, że Chrystus zmartwychwstał niepostrzeżenie w tajemniczej ciszy nocy, którą dziś nazywamy Wielką. My sobie wyobrażamy chwałę i blask zwycięstwa, a tymczasem Chrystus zmartwychwstał – jak by powiedział Pyzdra z nieśmiertelnego (więc pasuje tu idealnie) serialu „Janosik” – „po cichuśku, po cichuśku” i nikt nie zauważył momentu zmartwychwstania – nawet żołnierze.
Cofnijmy się do Bożego narodzenia. Tam to się działo – gwiazda świeci, Józef szuka miejsca, aniołowie budzą pasterzy, śpiewają anielskie chóry, nadchodzą Trzej mędrcy, „Herod spisek knuje”, „na kolana wól i osioł…” a przy zmartwychwstaniu nie dzieje się nic z tych rzeczy. Co z tym Bogiem. Wszyscy mówią, że Zmartwychwstanie jest ważniejsze od Bożego Narodzenia, a więc? Jak to tak można było Panie Jezu? To tak się zmartwychwstaje? Tak za naszymi plecami? Bez świadków? W nocy tuż przed świtem – każdy wie, że wtedy najlepiej się śpi? Mógł Chrystus przynajmniej rozpalić jakąś światłość wokół grobu – tak żeby rzeczywiście straże na twarz padły ze strachu uznając Go Zbawicielem, a tu nic z tych rzeczy. Co prawda po swoim zmartwychwstaniu Pan Jezus ukazał się swoim uczniom, ale to już nie jest to. My jesteśmy ciekawi samego zmartwychwstania – jak doszło do owego zwycięstwa śmierci? Skąd ta ciekawość? No przecież mamy nadzieję, że także zmartwychwstaniemy i dlatego warto by było wiedzieć jak to jest.
Chrystus jednak Zmartwychwstaje nie do życia na tym świecie, ale do życia wiecznego. Nie jest to zatem wydarzenie z tego świata, ale dotyczy ono chwały niebios i choć na tym świecie się dokonało nie jesteśmy w stanie go opisać – wspominamy słowa Chrystusa, które wypowiedział dwa dni temu przed Piłatem, „Królestwo moje nie jest stąd”. Zmartwychwstanie jest wydarzeniem nadprzyrodzonym, czyli ponad tym, co z tego świata, co przyrodzone, materialne, co da się dotknąć zbadać, zmierzyć – dlatego właśnie gdy na ziemi zalegała cisza Wielkiej Nocy w tym samym czasie piekło wyło w udręce klęski a niebo triumfowało, bo dotąd trwało zamknięte grzechem Adama, ale właśnie zostało otwarte i przyjęło wszystkich sprawiedliwych, którzy pogrążeni czekali w mroku śmierci, w otchłani.
Nie szukajmy uciekających żołnierzy rzymskich, nie skupiajmy się na rozzłoszczonych faryzeuszach – to nie oni zostali zwyciężeni. Zwyciężony został wróg o wiele gorszy, książę ciemności co się zwie diabeł i szatan – dni jego są już policzone i nie ma on już władzy nad człowiekiem, może kusić, może zwodzić ale naszym Panem jest Chrystus Zmartwychwstały i, jak słyszeliśmy w Niedzielę Zmartwychwstania w mowie Piotra Apostoła (Dz 10,34a.37-43), „Każdy kto w niego wierzy, w Jego Imię otrzymuje odpuszczenie grzechów”. Oto jak blisko zmartwychwstania jesteśmy – nawet się nad tym nie zastanawiamy zbyt czesto, ale odpuszczenie grzechów, które otrzymujemy w imię Jezusa Chrystusa jest owocem Jego Zwycięstwa nad grzechem, szatanem i śmiercią. Jakże wielu z nas otrzymało odpuszczenie grzechów przystępując do sakramentu pokuty w okresie przedświątecznym, jakże wielu z nas odrzuciło w Imię Chrystusa grzech i śmierć wybierając Boga i życie, wieczne życie. A wszystko to dokonało się bez splendoru, bez wiwatu tłumów, bez śpiewów, odznaczeń i wierszy lecz w ciszy, nie ciszy konfesjonału, ale ciszy naszej duszy, gdzie nikt nie ma wglądu i dlatego nie jesteśmy w stanie opisać jak się to stało, że nasze grzechy zostały zgładzone i mocą Chrystusa stanęliśmy po stronie zwycięzców. On sam, Zmartwychwstały, jest naszą siłą.
Życzenia! Auguri! Wuensche!
Sakrament pokuty jest dla nas zazwyczaj trudnym doświadczeniem. Życzę Wam zatem, byście przystępując do niego zawsze wspominali Chrystusowe Zwycięstwo nad grzechem, szatanem i śmiercią i cieszyli się z tego, że trwacie po stronie Zwycięzcy, którym jest Pan Nasz Jezus Chrystus, który żyje i króluje przez wszystkie wieki wieków Alleluja Amen.