środa, 30 marca 2011

Obowiązek przebaczenia z serca

Wczorajsza ewangelia (Mt 18,21-35) podejmowała temat przebaczenia. Piotr pyta Jezusa, ile razy ma przebaczyć, czy siedem razy? Chrystus odpowiada, że przebaczać trzeba zawsze, za każdym razem i wyjaśnia to, co powiedział w przypowieści.
Pytanie Piotra wraca bardzo często w rozmowach z ludźmi. Wiele pokrzywdzonych osób spowiada się z tego, że nie są w stanie przebaczyć, że nie potrafią przebaczyć, że to już lata przecież minęły i co? W ewangelii odnajdują odpowiedź. Sługa winien był swemu panu dziesięć tysięcy talentów. Różne znalazłem przeliczenia tej kwoty. Jedni podają, że jest ona równowartością 300 ton złota, inni porównują ją z innymi wysokimi sumami ówczesnych lat - Herod zarabiał około 900 talentów rocznie. Nie skupiając się na dokładnych wyliczeniach jednego możemy być pewni - suma była niebotyczna, praktycznie wzięta przez Jezusa z kosmosu. Nawet gdyby pan sprzedał swego sługę, jego rodzinę i wszystko, co mieli, nie odzyskałby swoich pieniędzy. Ta ogromna suma zostaje zestawiona z kwotą stu denarów - równowartość trzech słabych wypłat zwykłego robotnika tamtych czasów. Tyle winien był ułaskawionemu słudze jego współsługa. W języku włoskim wyrażenie spotkał jednego ze współsług zostało przetłumaczone na spotkał innego sługę równego sobie. Dzięki temu przypowieść nabiera dodatkowego znaczenia. 
Znaczenie przypowieści wydaje się być jasne - Bóg przebacza ci wiele, więc ty człowieku, powinieneś przebaczyć drugiemu człowiekowi, który równy jest tobie, bo przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi. Pamiętać też trzeba, że największe nawet przewinienia innych ludzi względem nas są niczym w porównaniu z tym, jak bardzo przez grzechy ranimy Miłość Boga. On nam przebacza w Sakramencie Pokuty, więc i my winniśmy przebaczyć naszym winowajcom jak modlimy się praktycznie codziennie. 
jako i my odpuszczamy
Najbardziej interesujący fragment przypowieści zostaje na koniec, wraz z pouczeniem z niej płynącym. Niemiłosierny sługa zostaje wydany katom póki całego długu nie odda. Jasne jest, że człowiek ten nie będzie w stanie nigdy oddać tak wielkiej sumy - tu po raz kolejny niebotyczność kwoty odgrywa ważną rolę. Skoro sługa nie będzie w stanie oddać kwoty to znaczy, że zostanie w rękach katów na zawsze, na całe życie. Tak oto sytuacja w jakiej się znalazł staje się symbolem piekła, wiecznej męki, wiecznych cierpień. I na koniec Pan Jezus dodaje: Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu. Tak oto przebaczenie staje się obowiązkiem każdego człowieka. Nie tłumaczą nas nasze krzywdy ani argumenty typu, że ja nie mogę i nie potrafię, że człowiek taki słaby i grzeszny. Bóg pragnie, byśmy na Jego miłosierdzie odpowiadali miłosierdziem i otrzymując przebaczenie - przebaczali. Tak oto przebaczenie nie jest opcją wyboru - jest obowiązkiem.

niedziela, 27 marca 2011

Woli Bożej się poddawaj

Tak wiem, to dosyć oczywista oczywistość, ale od tego właśnie chciałbym wyjść: człowiek lubi robić w życiu to, co ma sens. Co jest tym sensem naszych działań? Naszym działaniom sensu nadaje cel. Z rzadka zajmujemy się czynnościami bezsensownymi i nawet dłubanie w nosie czemuś służy (czyszczeniu przewodu oddechowego, przyjemności, gorszeniu innych). Czy mowa tu o pracy? Nie tylko. Wakacje, lektura książki, wykonywanie zawodu, spanie, studiowanie - pragniemy, by wszystko w naszym życiu wiązało się z jakąś sensownością, a więc czemuś lub komuś służyło. Także Pan Jezus wspomina w dzisiejszej ewangelii (J4,5-42) o siewcy, który cieszy się żniwami - piękny przykład człowieka, który nie może być pewien owoców swojej pracy (susze, powodzie, pożary - wszystko się może przydarzyć), ale już się na nie cieszy. Siewca cieszy się razem ze żniwiarzem, mówi Chrystus. 
Każdy z nas podejmując konkretne działania widzi już ich owoce. Każdy z nas podejmując działania ma pewność, lub przynajmniej nadzieję, że osiągnie założony cel. Właśnie dlatego chłopak dzwoni do dziewczyny kilka razy dziennie, to dlatego matka powtarza tysiące razy dzieciom: "tak wolno tak nie wolno!", to dlatego rozmawiamy z najbliższymi, to dlatego wyjeżdżamy nad morze lub w góry, to dlatego rano w ogóle wstajemy z łóżka - bo widzimy cel naszego działania, widzimy sens naszego działania. Kto traci sens działania traci także sens życia. Przykładem jest depresja, utrata sensu działania i życia. O. Krzysztof Grzywocz w konferencjach z cyklu "Ból ludzkich zranień" (gorąco polecam) wspomina o ludziach, którzy pogrążeni w depresji, w lęku przed podejmowaniem działań i decyzji nie wstają z łóżka, nie odsłaniają okien, nie odbierają listów. Jak na tym tle wypada słynne młodzieżowe powiedzenie "To wszystko jest bez sensu"? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.
Pośród wszystkich tych celów i sensów można zatracić samego siebie czyniąc z siebie maszynkę do wykonywania konkretnych czynności przynoszących wymierny zysk - cywilizacja śmierci się kłania, odsyłam do nauczania Jana Pawła II. Innym problemem jest rzeczywista, niezawiniona utrata sensu działania, czy wręcz niemożliwość działania spowodowana tragedią, chorobą, nagłymi zmianami w naszym życiu. 
Nam Katolikom, chrześcijanom, zawsze zostaje coś, co określiłbym mianem "sens ponad wszystkie sensy". Jest to sens naszego życia wynikający ze świadomości, że życie nie kończy się tekturowymi bucikami. Sens naszego życia wyznacza główny jego cel - życie wieczne, świętość, Królestwo Niebieskie, niebo... nazwijcie jak chcecie. Najważniejsze jest, że każdemu z nas przyświeca jeden cel. Jak go zrealizować? Znowu odpowiada Chrystus - wypełniając wolę Bożą. Prosta metoda - wypełniaj wolę Pana Boga Twego i będziesz zbawiony. Każdy jednak wie, że łatwiej powiedzieć niż zrobić. Podstawowe pytanie brzmi - jak często trzeba się stosować do owej woli Bożej? Chrystus używa dziś pięknego porównania: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał i wykonywać  Jego dzieło. Jak często sięgamy po jedzenie, po pokarm? Kiedy potrzeba. Czy można przeżyć bez pokarmu? Nie. Tak samo z wypełnianiem woli Bożej - stosujemy się do niej codziennie, zawsze kiedy zajdzie potrzeba, kiedy sytuacje życiowe wymagają podjęcia decyzji. Bez wypełniania woli Boga nie przeżyjemy, to znaczy nie osiągniemy życia wiecznego. Utarło się jakieś dziwne powiedzenie, że nie trzeba wypełniać woli Bożej, wystarczy być dobrym człowiekiem. Zapominamy, że kto nie jest z nami jest przeciwko nam (Mk 9,38-43) bo nie ma przestrzeni pomiędzy dobrem a złem, pomiędzy Bogiem a szatanem, nie ma przestrzeni gdzie można się spokojnie zawekować i przeczekać. Zawsze podejmując działania wybieramy między wolą Bożą, a wolą demona - można ją oczywiście nazwać szumnie naszą wolą, ale nazwy niczego tutaj nie zmienią. 
Jesteśmy jak ten rolnik siejący ziarno - pracujemy dzisiaj myśląc już o owocach naszej pracy, wypełniamy wolę Bożą mając nadzieję, że będziemy zbawieni. Ta zaś nadzieja - jak za św. Pawłem przypomina w encyklice Spe salvi Benedykt XVI - jest pewnością i zawieść nie może (Rz 5,5). Oto najgłębszy sens naszego życia - świadomość, że moje szczęście może trwać wiecznie, że moje życie jest wieczne i to ode mnie zależy gdzie i jak ja tę wieczność spędzę.

Spem in alium numquam habui praeter in te
Deus Israel
qui irasceris
et propitius eris
et omnia peccata hominum in tribulatione dimittis
Domine Deus
Creator coeli et terrae
respice humilitatem nostram


PS.: Oczywiście chodzi o słuchanie (najlepiej z zamkniętymi oczami), a nie oglądanie. 40-to (słownie czterdziesto!!!) -głosowy motet Spem in alium napisany przez Thomas'a Tallis'a na osiem pięciogłosowych chórów jest owocem poszukiwania perfekcyjnej polifonii. "10 minut nieba" dla każdego, kto da się porwać.

niedziela, 20 marca 2011

Robaczek, ale za to jaki?!

Niby powinno być wszystko jasne, zwłaszcza dla katolika, lub - mówiąc ogólniej - dla chrześcijanina. Boża miłość, wieczna, pewna, stała, z której - jak powiedział Jan od Krzyża - zostaliśmy stworzeni, ta miłość właśnie nie powinna rodzić w naszych sercach żadnych wątpliwości. Tak jednak nie jest. Co jakiś czas w historii dziejów powracają dyskusje na temat relacji Boga do człowieka. Być może wynika to z naszego poczucia skończoności, z tego, że o ile na ziemi możemy zgrywać rycerzyków, panów życia i śmierci, to wobec Boga już tak pewnie się nie czujemy, bo on przecież jest wszechmocny, a my? My jak te mróweczki biegamy w naszym mrowisku z poczuciem, że Ktoś raz po raz kładzie nam przeszkody pod nogi. Ale ten ktoś też czasem pomaga, w sensie, że czasem spadną nam z nieba jakieś okruchy, resztki spożywanego właśnie kołocza z posypkom (czyt. placka z kruszonką :) czy też drobiny cukru strącone z nieuważnie trzymanej łyżeczki. Mimo wszystko cieszmy się, bo przecież mógłby nas Bóg jednym palcem pozgniatać, a tego nie robi. Tak oto Bóg dla niektórych stał się dobry niczym Lenin, który bawiącym się za głośno dzieciom pogroził przez okno - jaki Lenin dobry, mógł je przecież pozabijać.
Oczywiście są i tacy, którzy uważają, że Bóg w ogóle się nami nie interesuje. Stworzył nas, stworzył świat i  powiedział: Radźcie sobie! To poglądy skrajne i w żadnym razie niespójne z Pismem Świętym, ale czy to pierwszy raz człowiek nie zgadza się z Objawieniem stawiając na pierwszym miejscu własne odczucia? No właśnie.
Wreszcie jesteśmy i my - grupa największa, która próbuje odczytać rolę Bożą w swoim życiu i stara się współpracować z Bożą Wolą, co czyni nie bez porażek, czy wątpliwości.
Pan Bóg jednak doskonale zna ludzkie serce. Od tysiącleci wychodzi nam naprzeciw i nie tylko przypomina nam, że jesteśmy ważniejsi niż wiele wróbli (Łk 12,6), ale wciąż daje nam dowody na to, jak ważny i cenny jest człowiek w Jego oczach i dlatego właśnie otacza nas swoją opieką, troską, ma dla nas plan na życie wieczne i gotów nam go zdradzić i pomóc w jego realizacji - po prostu Bóg przypomina nam ciągle o swojej Opatrzności.
Tym, którzy wobec Boga - całkiem słusznie zresztą - czują się mali i nieporadni, Bóg odpowiada przez proroctwo Izajasza (Iz 41,14):
Nie bój się, robaczku Jakubie,
nieboraku Izraelu!
Ja cię wspomagam - wyrocznia Pana -
odkupicielem twoim - Święty Izraela.
W dzisiejszym pierwszym czytaniu (Rdz 12,1-4a) także znajdujemy potwierdzenie tej niesamowitej Bożej Opieki:
Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi.
Czy nie wydaje się dziwne, że Bóg daje siebie człowiekowi niemal na usługi? To przymierze z Abrahamem pokazuje jak wiele Bóg gotów jest nam ofiarować, co dopełni się na krzyżu. I możemy tylko pytać za psalmistą (Ps 8):
Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym - syn człowieczy, że się nim zajmujesz?Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich,
chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich;
złożyłeś wszystko pod jego stopy:
Patrząc nie tylko na majestat Boży, ale na wielkość stworzenia w ogóle, trzeba się uczciwie zadziwić i zapytać, kimże ja jestem, że Bóg postawił mnie nad stworzeniem i do tego jeszcze obdarza mnie swoimi łaskami jak(o) prawdziwego wybrańca? Często sami nie znamy własnej wartości, piękna naszego życia, powagi zadania, do którego zostaliśmy stworzeni i wybrani, które jest dla nas darem. A do tych wszystkich honorów dochodzi Boża Opatrzność, ciągłe wychodzenie Boga naprzeciw człowiekowi, ciągła troska, umacnianie, dźwiganie i przekonywanie w wątpliwościach o własnej miłości. Jednocześnie jednak Bóg, który dał nam wolną wolę, musi się liczyć z tym, że na Jego Opatrzność odpowiemy NIE!, bo zrozumiemy ją opacznie, nie jako pomoc, dar, wybranie, ale jako zniewolenie, narzucanie się, brak zaufania.
Podziwiamy nieraz ludzi takich jak Abraham - tych co to zostawili wszystko i posłuchali Bożego powołania, świętych, którzy poświęcili swe życie Bogu. Wyobrażamy sobie, jak bliski musieli mieć kontakt z Bogiem, pewnie rozmawiali z nim jak sam Abraham. Zazdrościmy im Bożej bliskości nie widząc, że sami to wszystko otrzymujemy. Każdego z nas Bóg otacza Swoją Opatrznością - uwierzyć w nią oznacza uwierzyć w siebie, w moje wyjątkowe powołanie, w bycie wybranym i wspomaganym.

sobota, 12 marca 2011

Radosny grzesznik

Czyżby to był... proch radości?!
W minioną Środę popielcową byłem na liturgii w kościele parafialnym w Wenecji (a nie w konwikcie, gdzie, na co dzień, odprawiam). Liturgia parafialna, ale jako że przyszło wiele osób z Drogi, czyli z Neokatechumenatu, pojawiły się także drobne elementy „neonowe”, jak na przykład wprowadzenie do liturgii. Pan, który stanął za amboną powiedział słowa, które równie chętnie powtarza wielu innych katolików, także księży, czy biskupów, więc piszę ten wstęp nie dlatego, by wytknąć błąd, lecz by pokazać skąd mi się w ogóle wziął temat w głowie. Powiedziane zostało, że rozpoczynamy Wielki Post, czas… pokoju i radości, które są owocem nawrócenia. Nie jest to czas smutku – wstępował liturgicznie Pan – jest to czas pokoju, jaki każdy z nas czuje, gdy jedna się z druga osobą.

Nie wiem, czy wiecie, ale od pewnego czasu smutek jest niejako zakazany w Kościele Katolickim – nie wolno absolutnie się smucić. Pouczenie Chrystusa, które usłyszeliśmy w Środę Popielcową - abyśmy poszcząc umyli twarz i ładnie się ubrali nie dając po sobie znać, że pościmy, bo Ojciec widzi w ukryciu - zostało połknięte niczym drink razem z niewypestkowaną oliwką, plasterkiem cytryny, lodem a nawet z wykałaczką, na którą oliwka została nabita – „chlup i nima”. Napomnienie dotyczące zewnętrznej strony nagle zaczęło dotyczyć także wnętrza. Sypanie głowy popiołem, zakładanie wora pokutnego – to zewnętrzne symbole wewnętrznego stanu, stanu pokuty, uznania własnej grzeszności i wewnętrznego… smutku właśnie. Chrystus gani Żydów, bo wiedział, że wielu z nich nie czuje trudu nawrócenia (w ogóle nic nie czuje), ale na zewnątrz pokazują siebie, jako największych pokutników. Stąd pouczenie – niech będzie raczej odwrotnie, ubierzcie się schludnie, nawet odświętnie, ale miejcie nawrócenie w sercu.

Wydaje się, że my jeszcze bardziej zakałapućkaliśmy się w tym porządku i nie tylko, że ubieramy się odświętnie i nie dajemy po sobie znać, że pościmy, my po prostu często przeskakujemy element nawrócenia i chcemy już żyć i cieszyć się jego owocami, zgodnie ze słowami wspominanego mężczyzny: Wielki Post nie jest czasem smutku, jest czasem pokoju i radości z nawrócenia. Chce się zapytać: A to kiedy przeżywaliśmy to nawrócenie, bo coś mi umknęło chyba. Głębokiego nawrócenia nie można oddzielić od smutku, gdyż człowieka, który się nawraca zasmuca własny grzech. Jeśli tak nie jest, to znaczy, że nawrócenie „nie działa” - mówiąc technicznie – coś się zepsuło i kręcą się tylko niektóre podzespoły maszyny nawrócenia. Tak pojmowane nawrócenie, nawrócenie bez smutku, nie wyprodukuje (nawiązując jeszcze raz do technicznego języka), nie przyniesie ani pokoju, ani radości pojednania z Bogiem i człowiekiem, gdyż takie nawrócenie to nie nawrócenie – tu po prostu nie ma żadnego nawrócenia. Tak oto mylna interpretacja tekstu Pisma Świętego wspierana skutecznie radosno-chrześcijańskim światopoglądem prowadzi nas na manowce.

Nie ma życia bez smutku – jest on nieodłącznym, kształtującym osobowość człowieka, elementem naszej egzystencji. Jeśli ktoś całe życie się uśmiecha to zazwyczaj z przydługimi rękawkami ląduje w domu zamkniętym. Także nasze duchowe życie nie może rozwijać się prawidłowo bez smutku, który w naszym sercu, czy też w duszy wywołują nasze grzechy. Niewątpliwie więc pierwsza faza Wielkiego Postu jest okresem szczerego, pełnego uświadomienia sobie własnych grzechów, uświadomienia sobie, jak bardzo zraniłem Bożą Miłość, bliźniego i siebie samego – a to musi prowadzić do smutku - smutku, który jest trudny, przykry, ale oczyszcza serce i jest jednym z niezbędnych elementów nawrócenia. Tylko tak można osiągnąć, albo raczej otrzymać, pokój i radość z pojednania z Bogiem i człowiekiem.

Kurcze, a może się mylę, może to już ze mną jest „coś nie halo”…

środa, 9 marca 2011

Bóg na własne potrzeby

Baranek Boży (podpis dla pewności)
Około dwóch tygodni temu w pociągu relacji Forli – Bolonia dosiadłem się do pewnej Włoszki i Senegalczyka, którzy rozmawiali sobie sympatycznie. Senegalczyk wyjaśniał dlaczego przyjechał do Włoch, że szuka żony (jednej, choć jego tatko w Senegalu ma trzy), że tak w ogóle jest muzułmaninem. Po czasie przyłączyłem się nieśmiało do rozmowy. Zeszła ona na temat Boga w ogólności. Wtedy to Pani Włoszka wypowiedziała z poważną, dystyngowaną miną typową dla włoskiej matrony wygłaszającej poważne spostrzeżenia własne, że jej zdaniem Bóg to Bóg, jest zawsze taki sam dla wszystkich, tylko my różnie go nazywamy. Muzułmanie, Katolicy i inni – wszyscy mamy tak naprawdę tego samego Boga. Pogląd nienowy, ostatnio często (coraz częściej) spotykany, pachnie indyferentyzmem religijnym z delikatną nutką utopii. Ja jakoś postanowiłem nie wyprowadzać Pani Włoszki z błędu (tu biję się w pierś – moja wina), zresztą już wysiadaliśmy.

Gdy sięgnąłem do Ewangelii (Mt 7,21-27) z minionej niedzieli zauważyłem jak niebezpieczny jest to pogląd. Natrafiamy tam na ostrzeżenie Chrystusa:
Wielu powie Mi w owym dniu: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości!
Wielokrotnie zastanawiałem się, do kogo Chrystus odnosi te słowa, kim jest ten, który działa w imię Pana, wyrzuca w Jego imię złe duchy, a w rzeczywistości z Bogiem nie ma nic wspólnego? To człowiek, który na własną rękę, czy - trafniej mówiąc - na własne potrzeby, zmalował sobie obraz Boga albo raczej boga. Obraz powstał ze szczątków informacji zasłyszanych gdzieś na katechezie w latach młodzieńczych, a jako że informacje te były niewystarczające, to został on dopełniony słynnym „tym, co ja czuję”, i „tym, co ja myślę”. Już nie będę rozpisywał się na temat współczesnej przewagi odczuć i poglądów nad prawdą, bo o tym pisałem już wiele razy. Tak stworzony obraz Boga nie jest prawdziwy, ale za to jest bardzo popularny, gdyż coraz częściej słucham poglądów na miarę opisanej włoskiej Matrony. Ludzie wierzą w boga, którego sami sobie w głowie stworzyli, w boga, którego nie ma - jego głoszą, do niego się modlą. To wiara bez fundamentu i czasem wystarczy maleńki podmuch, by rozpadła się jak domek z kart. Widzimy to na zachodzie, Europy (Holandia, Belgia), gdzie ludzie nazywający siebie wiernymi wychodzą z kościołów obruszeni tym, co powiedział na kazaniu ksiądz proboszcz, czy biskup, a on po prostu postanowił głosić katolicką naukę. W Polsce też już spotkałem się z oburzeniem osób, którym głoszony obraz Boga nie przystawał do tego, jaki sami sobie stworzyli.

Fundament wiary w postaci ortodoksyjnego, prawdziwego, katolickiego nauczania jest ważny nie tylko dla zachowania wiary na ziemi, ale widzimy także, że będzie nam niezbędny, gdy staniemy przed Synem Człowieczym. Wtedy to okaże się, czy Ten w Kogo wierzyliśmy to Bóg, czy może przeszliśmy przez życie wierząc w niewymagającego boga, kochającego wszystkich i wszystko (także mojego pieska) „jezuska” (ową „bezzębną bozię”, o której już kiedyś wspominałem - dziękuję ks. R. za to trafne określenie), który był bogiem na nasze potrzeby a sam niczego od nas nie potrzebował – w sensie nie wymagał, nie żądał (bo Bóg przecież niczego od nas nie potrzebuje).

Jak ustrzec się tworzenia fałszywego obrazu Boga w swoim sercu? Gdy rodzą się w naszej głowie pytania o wiarę i dotyczące wiary, nawet te najbardziej banalne, nie zadowalajmy się tym, co się nam wydaje, lub co czujemy. Sięgajmy do książek, przede wszystkim do Katechizmu Kościoła Katolickiego (KKK, dostępny też w necie, łatwo się w nim poruszać, bo z tyłu umieszczony jest indeks haseł). Pytajmy ludzi, o których wiemy, ze są w stanie kompetentnie nam odpowiedzieć (a nie kolegów, którzy wiedzą tyle, co i my – ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną). Wczoraj znajoma na gg pyta się mnie, czy post piątkowy jest wciąż obowiązujący. Proste pytanie powracające wiele razy po tym, jak wprowadzenie nowego Katechizmu Kościoła Katolickiego wywołało niemałe zamieszanie wśród wiernych (szatan wykorzysta każdą okazję). Powoli, powoli wracają na parafie katechezy dla dorosłych. Trzeba szukać, trzeba pogłębiać wiedzę, trzeba się wysilać, jak przy budowie fundamentu, którego może nie widać na zewnątrz, ale to on jest gwarantem stabilności naszej wiary i naszego życia – nie tylko tego doczesnego.

poniedziałek, 7 marca 2011

Na dzień Kobiet!

Abyście nigdy nie straciły wrażliwości, 
na którą żaden z nas po prostu nie ma szans.


"Sometimes it lasts in love,
But sometimes it hurts instead"