niedziela, 13 maja 2012

Bez względu na...

Ludzi na świecie wielu - przyjaciół...
Kim jest dla ciebie Chrystus? Kim jest dla Ciebie Bóg? - to pytania wielokrotnie zadawane przy okazji lekcji religii, różnorodnych rekolekcji, kazań itp. Oczywiście od razu nakłaniani jesteśmy do odpowiedzi i słusznie - słusznie, że jesteśmy nakłaniani, a nie słusznie, że natychmiast, jeśli wiecie co mam na myśli. Wszak odpowiedź na pytanie "Kim jest dla mnie Bóg?" pokazuje nam stan naszej wiary wraz ze wszystkimi jej zakłamaniami, fałszywymi wyobrażeniami i zranieniami. Odpowiadamy więc, że Bóg jest Ojcem, Przyjacielem, Zbawicielem, Towarzyszem na życiowej drodze itp. Rozwijanie każdego z tych obrazów - bo ojciec ojcu nierówny - odkrywa tajniki naszego serca.

Myśleliście kiedykolwiek nad tym by obrócić pytanie i zapytać nie o to, kim jest dla mnie Bóg, ale kim ja jestem dla Niego. Na tak postawione pytanie Chrystus daje nam dzisiaj odpowiedź. Najpierw mówi:
Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej!
po czym dodaje:
Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego.
Dla Boga jestem przyjacielem. Zaskoczeni? O tym, że Bóg jest naszym Przyjacielem wiemy od dawna, ale że my jesteśmy przyjaciółmi Boga? Nie wydaje się to być swego rodzaju nowością? Jak w ogóle rozumieć ten fakt naszej wzajemnej przyjaźni - przecież On jest Bogiem, a my Jego stworzeniem.

Dla mnie taki Bóg przyjaciel jest jak Piotr, o którym słyszeliśmy w pierwszym czytaniu - może przypomnę:
A kiedy Piotr wchodził, Korneliusz wyszedł mu na spotkanie, padł mu do nóg i oddał mu pokłon. Piotr podniósł go ze słowami: Wstań, ja też jestem człowiekiem.
Właśnie, przyjaciel to ktoś, kto mimo swego stanowiska, wieku, tytułów jest w stanie postawić się na naszym poziomie - nawet, gdy nie jest on za wysoki. Mam nadzieję, że spotkaliście kiedykolwiek (bo to nie takie oczywiste) mamę, tatę, szefa, księdza, biskupa, profesora, czy po prostu lepszego w czymś od pozostałych (w sporcie, muzyce, nauce) kolegę, którzy potrafili porozmawiać z każdym, kogo spotkali, czy to było dziecko, czy to był dziedziunio, czy prosty człowiek bez tytułów przed nazwiskiem. Kto miał takich rodziców, którzy nie gardzą problemami swoich dzieci, ale nad każdym (nawet gdy jest to martwa biedronka znaleziona na parapecie) potrafią się pochylić, by razem z dzieckiem go przetrawić, ten w rodzicach znalazł na pewno przyjaciół i jest im za to wdzięczny. Tak wspominany jest w Wenecji kard. Scola - ludzie pamiętają go, gdyż potrafił z każdym porozmawiać. Taki jest nasz dziekan wydziału (w Polsce nie do wyobrażenia, żeby dziekan wychodząc z zajęć mówił do studentów z uśmiechem: Cześć, widzimy się za tydzień). Takiego też miałem proboszcza w mojej parafii. Istnieją także przyjaciele gotowi poświęcić za nas życie, jak chociażby Agata Mróz - jeżeli ktoś takiego ma, to łatwiej mu zrozumieć kim jesteśmy dla Boga.

Chrystus przyszedł na świat i dla nas poświęcił życie - tak ważni dla Niego jesteśmy. Przyszedł na świat nie po to, żeby być bliżej nas - ale stał się człowiekiem, by pokazać nam jak blisko nas jest zawsze. Bóg jest przyjacielem, który ZAWSZE jest obok, a przecież marzymy o takich przyjaciołach - tej bliskości szukamy w necie, chcemy mieć poczucie, że zawsze jest ktoś obok nas. Internetowe społeczności, to jedynie erzac i to lipny erzac. Prawdziwą przyjaźń może dać nam tylko żywa osoba - Bóg i drugi człowiek, a zatem ktoś, kto jak Piotr jest gotów wziąć nas za ramię by pokazać nam, że wszyscy jesteśmy równi - jak w przyjaźni. Zresztą Piotr daje temu wyraz w słowach, które niech będą konkluzją tego tekstu, a pod którym podpisuję się "obiema rękoma":
Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Niezawodny przepis na poznanie Boga.

W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Muszę się poradzić Przenajświętsza Panienko, bo czasy niepewne idą i ciągle jakieś zmiany, że nie sposób zorientować się, czy na lepsze, czy na gorsze – bo jak doświadczenie uczy, to wszystkie zmiany na gorsze. Ludzie same nie wiedzą i do Kościoła po poradę przychodzą, ale jak uczciwie radzić? Za Bolszewika wiadome było: tu Kościół – tam Antychryst, białe i czarne człowiek sam wiedział bez żadnej porady. Tera ludzie same wybierają i jak tylko kto może, to im w mózgach mąci, więc porada im potrzebna... a to sprawa i trudna i ważna jest.
Przypomnę tylko, że są to słowa proboszcza Królowego Mostu wypowiedziane na początku filmu "U Pana Boga za miedzą". Słowa te bardzo mi się podobają, gdyż oddają dobrze zamęt z jakim rzeczywiście walczymy każdego dnia dokonując kolejnych - mniej lub bardziej ważnych - wyborów. Kto mąci? Nie chcę teraz szukać winnego. Warto jednak temu zamętowi, który zwiemy laksyzmem, liberalizmem, wszechogarniającą względnością, się przyjrzeć, aby wiedzieć jak mu się przeciwstawić (o ile to w ogóle jest możliwe).

Dziś wszystko zależy - mało co w naszym życiu jest białe lub czarne (nawet pewnemu politykowi się kiedyś pomieszało:). Wszystko zależy od... i tutaj rozpoczyna się dłuuuga lista wyjaśnień, uzupełnień, punktów widzenia, prób zrozumienia sytuacji i drugiego człowieka itd. Zaczynając od najjaskrawszych problemów typu: czy aborcja jest zła?, a skończywszy na błahym: czy dwa złote zabrane mamie z portfela to już grzech, wszystko dla nas "zależy od" - od sytuacji, od wieku, od stanu psychicznego, od godziny dnia, od wzajemnego zaufania, od mojego zdania i od zdania ekspertów (ooooo ekspert, to ważna  osoba bardzo jest [składnia znanej amerykanki:]), od rodziny i środowiska, w których wzrastaliśmy, od wykształcenia itede, itepe. To myślenie przenosimy na pole wiary. Mamy dziś tabuny tych, którzy mówią: Jestem Katolikiem ale... i traktują Kościół i wiarę jak supermarket, gdzie z zasad rozłożonych na półkach mogę wybierać, co mi się podoba i co mi odpowiada. Trochę z pierwszego przykazania, przykazanie miłości bliźniego - a i owszem, ale nie za wiele, bo kto by kochał tę jędzę, co mieszka dwa domy dalej, coś z szóstego - ale tylko coś. Na dział "Przykazania Kościelne" nie zaglądamy. W telewizorze eksperci (!) mówili, że nie warto tym sobie głowy zawracać.

Ile to już razy człowiek spotykał wiernych, którzy tłumaczyli mu, (a może bardziej tłumaczyli sobie/siebie) co jest grzechem, a co nie. Święte: Ja nie czuję, że to grzech proszę księdza - pokazuje kolejny raz, że postrzeganie rzeczywistości zależy od... tym razem od tego, co ja czuję. Powtarzam wtedy słowa: A Pan/Pani myśli, że jak złodziej kradnie lub morderca zabija, to czuje, że to grzech?

Liturgia sprowadza nas dziś na właściwe tory słowami Jana Apostoła: 
Po tym zaś poznajemy, że Go [Boga] znamy, jeżeli zachowujemy Jego przykazania. Kto mówi: Znam Go, a nie zachowuje Jego przykazań, ten jest kłamcą i nie ma w nim prawdy. Kto zaś zachowuje Jego naukę, w tym naprawdę miłość Boża jest doskonała.
Czym woda dla Wenecji,
tym przykazania dla wiary.
Wyborem fundamentalnym każdego z nas jest: JESTEM KATOLIKIEM, CZŁOWIEKIEM WIERZĄCYM. Ten wybór dokonany raz pociąga za sobą konsekwencje we wszystkich naszych decyzjach, w których wyznacznikiem powinna być wiara, a nie to, co się nam roi "pod pokrywką", czyli co się nam wydaje słuszne. Wiara daje nam solidny szkielet pomagający w codziennych wyborach, a są nim przykazania i Jan Apostoł nie pozostawia żadnych złudzeń pisząc: Kto mówi: Znam Go, a nie zachowuje Jego przykazań, ten jest kłamcą i nie ma w nim prawdy. Tak jak nie ma budynku bez konstrukcji nośnej, jak nie ma włoskiej pasty bez mąki, tak jak Wenecja nie może się ostać bez wody, tak samo nie ma wiary bez przykazań i to wszystkich przykazań, a nie przebranych wg własnego "widzi mi się". Trzeba jednak od razu zaznaczyć, przykazania nie są celem dla człowieka wierzącego, bo wielu popełnia ten błąd i mówi: Jestem Katolikiem więc muszę... - i tu zaczyna się cała lista powinności wypływających z przykazań. Tymczasem przykazania nie są celem, celem człowieka wierzącego - jak pisze Jan Apostoł - jest poznanie Boga, a przykazania są środkiem, narzędziem (i to nieodzownym) służącym do osiągnięcia tego celu. Ot i przepis prosty do zapamiętania - chcesz poznać Boga? Zachowuj przykazania.

niedziela, 18 marca 2012

Droga ewakuacyjna

Chrystus na drzewie krzyża.
Kościół ŚŚ. XII Apostołów w Wenecji
Do teorii, że zło jawi się (zauważcie język ks. Natanka :) człowiekowi jako bardziej atrakcyjne od dobra nie muszę chyba nikogo przekonywać - my to wiemy z autopsji. Ile razy wybieramy ponętny grzech zamiast suchej, jak się wydaje, pobożności i naiwnego dobra? Z drugiej strony każdy z nas ma sumienie i prędzej czy później, jeżeli ma ono jeszcze prawo głosu, zaczyna się ono dopominać uczciwości z naszej strony. Odpowiedzi są dwie: możemy ulec głosowi sumienia, ale możemy też znienawidzić ten głos i uciszyć go czym prędzej, zgasić, stłumić.
Dziś w ewangelii (J 3,14-21) Chrystus pouczający Nikodema mówi:
światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki.
Głos naszego sumienia jest promieniem światła Bożej Prawdy, który wpada w naszą duszę rozświetlając ją i ukazując jej dobre i złe strony. A my się tego światła boimy - można to nazwać fałszywie bojaźnią Bożą, pokorą, niegodnością: "Odejdź Panie bo jam nie godny!" Tia! Akurat. Gdyby tak patrzeć to wszyscy jesteśmy niegodni. Dlatego Chrystus mówi:  ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. To nie jest kwestią naszej bojaźni ani lęku - my po prostu dajemy się omamić i lubimy zło, lubimy przyjemność grzechu. Boimy się natomiast nie Boga ale boimy się siebie, swego serca, duszy - jak by tego nie nazwać. Wiemy, że grzech, którego nie chcemy porzucić jest czymś złym, więc nam pozostaje jedno - wycofać się ze światła Bożej Prawdy, uciec od niego w ciemność, a jedyną ciemnością duszy jest ciemność grzechu. Zachowujemy się irracjonalnie wybierając autodestrukcję i odrzucając życie. Jesteśmy jak dziecko, które wie, że coś "zmajstrowało" i usiłuje się schować przed rodzicami do jaskini niedźwiedzia, albo - żeby przykład był jeszcze mocniejszy, a zarazem bardziej analogiczny - jesteśmy jak dziecko, które chowa się do domu miłego pana, który zawsze tak się ładnie uśmiechał ale w rzeczywistości jest pedofilem. Bo takim jest szatan, przebiegłym duchem, który serdecznie zaprasza w progi swych ciemności, gdzie światło Bożej łaski dociera z trudem. Dopiero w sakramencie pokuty Chrystus po raz kolejny zstępuje w tę otchłań, by nas z niej wydobyć na powrót do światła.
Dzisiejsze słowa Chrystusa wspaniale ukazują nasze myślenie, które jest błędne już w założeniu - nie Boga trzeba się bać, ale szatana, nie życia, lecz śmierci. Chrystus przypomina nam to, co oczywiste, a o czym często zapominamy, przypomina o Bożej miłości, zmartwieniu i trosce o człowieka:
Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. 
Boże światło, światło, którym jest Sam Bóg obnaża naszą duszę nie po to, by nas potępić, ale by wskazać nam, co należy zmienić, jakie jest to nasze życie. Nie trzeba się bać, tylko trzeba się wziąć do pracy stawiając sobie wymagania prawdy jak nazywa je Chrystus, wymagania, których chyba nie muszę tłumaczyć, gdyż wszyscy je dobrze znamy, mamy je w ręku od lat, możemy w każdej chwili do nich sięgać by pomagały nam w walce z ciemnością i grzechem i kierowały drogą ewakuacyjną nas do wyjścia, ku Bogu, jak mówi Chrystus: Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu.

niedziela, 11 marca 2012

Brać sprawy w swoje ręce

Czym innym jest widzieć rozpadającą się wieżę,
czym innym mówić, że się rozpada,
a jeszcze czym innym przyłożyć się do naprawy.
Pan Jezus, widząc przekupniów w świątyni (J 2,13-25), wziął sprawy w swoje ręce i to w sensie dosłownym. Rozgonił wszystkich nie pytając o zdanie, bez pertraktacji, bez zastanawiania się, czy wypada, czy nie, czy to jego sprawa, czy nie jego sprawa. Zauważyliście, że my jesteśmy bardziej powściągliwi w działaniu? Gdybym ja wchodził do świątyni, pewnie zgorszyłbym się owymi kupcami, zwierzętami, nieuczciwymi handlarzami, którzy nie odpuszczą żadnej okazji by powiększyć kiesę. Pytałbym siebie i innych, kto jest za to odpowiedzialny, kto tego bałaganu pilnuje i wydaje pozwolenia? Ale sam pewnie palcem bym nie kiwnął. To popularne postępowanie wśród nas Katolików - postępowanie wynikające z myślenia, że nie ponosimy odpowiedzialności z to, co dzieje się w Kościele, że ci wyżej są odpowiedzialni za gorszący stan rzeczy. Niech więc oni wezmą się do roboty, oni tzn. księża, biskupi, ci co są w radzie parafialnej itd.


Aktualny temat roku duszpasterskiego brzmi: "Kościół naszym domem". Spróbuj w swoim domu zwrócić się do mamy, do taty, do starszej siostry z uwagą, że masz bałagan w pokoju i cię to gorszy. Co usłyszysz? - "Bozia rączki dała, to sobie posprzątaj!". Takiej odpowiedzialności i idącego za nią działania nam brakuje w Kościele. Brakuje ludzi dojrzałych, czyli gotowych do działania. Jesteśmy już na tyle dojrzali, że widzimy w błędy w Kościele, przymierzając do dzisiejszej Ewangelii my wiemy, że przekupnie w świątyni są nie na miejscu. Nie mamy jednak w zwyczaju - nie wiedzieć czemu, może z braku odwagi, z braku poczucia odpowiedzialności - brać sprawy w swoje ręce. Parafianie narzekają na proboszcza, wikarzy też na proboszcza, proboszcz na biskupa itd., ale niewielu działa w jakikolwiek sposób. Większość wymawia się świętym: "To nie moja sprawa".


A jest dokładnie odwrotnie. Hasło bieżącego roku duszpasterskiego "Kościół naszym domem" podkreśla, że to moja sprawa i moja odpowiedzialność ważna jest dla wzrostu Kościoła i przemian w Kościele. Oczywiście nie można mądrego działania pomylić ze wścibskim mieszaniem się we wszystko - to też niektórym dobrze wychodzi. Chrystus swym przykładem pokazuje, że każdy z nas wezwany jest do mądrego, zdecydowanego działania, a nie do dumania i wypowiadania opinii.


Oburzeni faryzeusze pytają w końcu: Jakim znakiem wykażesz się wobec nas, skoro takie rzeczy czynisz? Tego znaku oczekuje się także od nas. Nasze działanie powinno być podparte znakiem, jakim dla otaczających nas ludzi jest świadectwo naszego życia. Często boimy się działać, coś zrobić, poprawić, zwrócić uwagę, bo myślimy: "A ja przecież nie lepszy. Zaraz będzie mi to wypomniane, więc lepiej nie zwracać na siebie uwagi i poczekać, aż przyjdzie kto inny". Pytanie brzmi: Czy nie lepiej wziąć się za siebie? Bo przeczucie jest słuszne, ludzie od razu patrzą na życie tego, kto odważył się działać i zmieniać. Jeśli jednak nasze życie świadczy o naszej wierze, to czego mamy się obawiać. Tak oto odkrywamy, że aktywność Katolika ma charakter dwukierunkowy - wymaga on od siebie i ma prawo wymagać od innych, od Kościoła, w którym żyje.


Ostatnia kwestia - co to znaczy wymagać od Kościoła, bo to brzmi dosyć ogólnikowo. Znowu patrzymy na przykład działania naszego Mistrza, który wygania przekupniów ze świątyni jerozolimskiej - działa tam, gdzie jest to możliwe. Tak samo i my nie musimy od razu zmieniać całej diecezji, wystarczy działać w zakresie własnych możliwości czyli we wspólnocie, w której się udzielamy, w naszej parafii, w naszej rodzinie. Każdy ma swoje miejsce w domu, którym jest Kościół - my możemy zmienić coś we własnym kościele parafialnym, a papież w Kościele powszechnym. Ale papież nie zmieni nic w naszym kościele parafialnym, bo nie wie, co się tam dzieje. My zaś nie zmienimy nic w Kościele powszechnym, bo często nie jesteśmy do tego kompetentni. Każdy ma swoje zadanie tak jak domownicy w swoim w każdym domu.


"Kościół naszym domem" - niech czas Wielkiego Postu rozpala naszą gorliwość o Kościół o ten Dom Boży, w którym nie jesteśmy gośćmi, ale domownikami.