poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O tych, których do studia się nie zaprasza

Kilka już razy pisałem na moim blogu o tym, że dziś często ponad prawdę stawia się własne poglądy – oto wracam po raz kolejny do tej myśli, ale jakby z innej strony ją kąsając.
W dzisiejszym (wczorajszym) drugim czytaniu (Hbr 12,18-19.22-24a) autor listu do Hebrajczyków obala błędne rozumienie Kościoła.

Ze szkolnej ławy:
- A to jest Kościół czy kościół?
- Eeeeee... Yyyyyyyyyyy...
Nie przystąpiliście do dotykalnego i płonącego ognia, do mgły, do ciemności i burzy ani też do grzmiących trąb i do takiego dźwięku słów, iż wszyscy, którzy go słyszeli, prosili, aby do nich nie mówił.

Czy i dziś nie przydałby się taki list do nie wiem kogo: Polaków, Europejczyków, tych co zwą się Katolikami? (toć to oczywiście takie pytanie retoryczne bardziej jest) Także dziś wiele osób boryka się ze zrozumieniem Kościoła. Jest jednak coś, co wydaje się odróżniać nas od Hebrajczyków. Ich błędy w pojmowaniu Kościoła wydają się być niezawinione. Wszak sami często byli "niepisaci i nieczytaci", a sam Kościół – choć z Bożego punktu widzenia już gotowy – na świecie był jeszcze berbelątkiem w pieluchach. Nawet dzisiaj jest nam trudno zrozumieć istotę Kościoła, nie istnieje jego definicja, nadal posługujemy się obrazami by zbliżyć się do tego wielkiego misterium i wiemy, że Kościół to: "owczarnia", "Boża budowla", "mistyczne ciało Chrystusa" itd. Jednakże dziś, odnoszę wrażenie, niezrozumienie Kościoła nie wynika z ludzkiej niemożności, jest raczej konsekwencją świadomie dokonanego wyboru doprawionego obficie ignorancją, lenistwem, a nade wszystkim pychą.
Zarówno pierwsze czytanie jak i ewangelia traktują dziś o pysze i pokorze. Gdy wpierw czytałem drugie czytanie jakoś nie pasowało mi ono do całości. W końcu przyszła ta myśl: przecież stawianie swoich wyobrażeń i poglądów na temat Kościoła ponad usiłowanie poszukiwania prawdy czym tak naprawdę Kościół jest, to nic innego jak pycha – umieszczanie siebie po raz kolejny przed Bogiem niczym nieszczęśni pierwsi rodzice.
Skoro już jesteś w necie, a jeszcze nie wiesz o czym mówię, to przejdź na jakąkolwiek stronę z artykułem wspominającym o Kościele, a dowiesz się o czym pisze. Komentarze na temat jaki to Kościół nie jest, znajdowałem w najdziwniejszych miejscach. Czasem zaskakiwały mnie niczym dorodny grzyb znaleziony w lesie po dwóch miesiącach suszy. Pierwsze pytanie jakie się rodzi na widok takiego zjawiska brzmi: a to co to to jest i skąd się tu wzięło? Tak samo jest i z owymi nieszczęsnymi komantarzami – kiedyś się nawet denerwowałem, dziś uśmiecham się pod nosem i myślę, że jednak nadal funkcjonuje słynne przysłowie, że głupich nie sieją i nie orzą – samo to rośnie. Mój znajomy blogujący ksiądz musiał wyłączyć funkcję komentowania swego bloga, bo mu zyć trolle nie dały.
Wszystkie te komentarze ukazują pewna ogólną tendencję, którą ująć należałoby tytułem: znawców Kościoła nam nie brakuje. Ktoś powie, że to przez internet i jego anonimowość każdy może pisać, co mu ślina na język przyniesie. Otóż nie, niestety nie. Wszystkie media pełne są znawców Kościoła od pana Zbyszka, który w porannym programie miedzy kawą i herbatą, deklarując się wierzącym ale niepraktykującym, snuje opowieści o tym wobec jakich to problemów staje dziś Kościół, aż po wydających kolejne, pełne frustracji książki byłych księży, którzy nagle stali się znawcami zagadnienia chociażby celibatu. To wszystko zaś ma jeden wspólny mianownik, którym jest pycha.
Co można zrobić? Syracydes przestrzega nas w pierwszym czytaniu (Syr 3,17-18.20.28-29), że niewiele:

Na chorobę pyszałka nie ma lekarstwa, albowiem nasienie zła w nim zapuściło korzenie.

Słowa te wydają się być zbyt ostre, ostateczne, nie dające możliwości i nadziei – a jednak. Wystarczy trochę pomyśleć, no bo kto jest w stanie przekonać pyszałka, że jest pyszny? Kto komentując komentarze „znawcy Kościoła” jest w stanie doprowadzić do tego, ze w końcu on napisze: rzeczywiście masz rację? Nie spotkałem takiego.
No ale zostajemy jeszcze my, którzy w sercu nosimy szczerą wolę poznania Kościoła a w ten sposób poznanie tez swego miejsca w jego wspólnocie. Przecież nikt z nas z momentem chrztu nie stał się automatycznie profesorem eklezjologii – czyż nie?
Racja. Mamy jednak mnóstwo możliwości by lepiej zgłębiać tajemnicę Kościoła. Chociażby dzisiaj wystarczy się zatrzymać nad druga częścią fragmentu z listu do Hebrajczyków:
Wy natomiast przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który sądzi wszystkich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu, do Pośrednika Nowego Testamentu - Jezusa.

Ba! Wystarczy wybrać jedną frazę, by zgłębiając jej sens zrozumieć lepiej czym, a może raczej, jak mówi patriarcha Wenecji, Kim jest Kościół. A więc jest „miastem Boga żyjącego” – „miastem”, a więc nie jestem sam, miasta nie buduje się dla jednej osoby, „Boga żyjącego” – nie z kamienia czy drewna, jakiegoś ołowianego chopka, ale kogoś, Kto Żyje! Jego jest to miasto, a więc i ja, bo ja w tym mieście jestem, jestem jego obywatelem, ja jestem w Kościele i Kościołem, jego częścią itd. Czy to nie piękne? Czy nie lepsze od szczekania wielu, którzy mienią się znawcami Kościoła? Ale punktem wyjścia jest jedno głębokie, pokorne przekonanie: Nie wiem jeszcze zbyt wiele o Kościele, ale ufam, że on sam pomoże mi ten stan rzeczy zmienić.

niedziela, 22 sierpnia 2010

W pocie czoła

Nieodłączny towarzysz ludzkiej niedoli od momentu urodzenia, albo raczej od momentu poczęcia zaś z ludzkością od czasu upadku pierwszych rodziców (Rdz 3,17-19):


Do mężczyzny zaś [Bóg] rzekł: "Ponieważ posłuchałeś swej żony i zjadłeś z drzewa, co do którego dałem ci rozkaz w słowach: Nie będziesz z niego jeść -
przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu:
w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie
po wszystkie dni twego życia.
Cierń i oset będzie ci ona rodziła,
a przecież pokarmem twym są płody roli.
W pocie więc oblicza twego
będziesz musiał zdobywać pożywienie,
póki nie wrócisz do ziemi,
z której zostałeś wzięty;
bo prochem jesteś
i w proch się obrócisz!"


Gdy pojedziesz na urlop, zostaniesz w domu, pójdziesz do pracy, rano zadzwoni budzik, wieczorem staniesz nieogolony przed lustrem, postanowisz kupić nowy ciuch na konkretną okazję on zawsze będzie z tobą. Mówimy, że może być wielki, lub maleńki ale rzadko kiedy nie ma go wcale. Osoby, które myślały, że można go porzucić i bez niego żyć, szybko się zawiodły, bo okazało się, że bez niego nie można po prostu żyć i nawet ci, którzy wyglądali wolnymi od niego, takowymi nie byli – wysiłek. Tak, tak – mawia się, że robi się coś bez wysiłku, ale czy to zdanie nie zaprzecza samemu sobie? Jak można coś „robić”(!) bez wysiłku? Skoro coś się „robi” to już wiąże się to z wysiłkiem. Wyganianemu z raju Adamowi Bóg mówi: w pocie czoła… Nie zawsze pot wychodzi na nasze czoło, ale zawsze towarzyszy nam wysiłek, chyba że śpimy, ale są i tacy, którzy budząc się po nocy mówią: czuję się jakbym nie wiem jak się narobił. Mój znajomy ksiądz, który został dyrektorem ośrodka rekolekcyjnego nocował z nami (a raczej my u niego) w czasie pielgrzymki. Całą noc wiercił się na łóżku i coś szemrał pod nosem. Rano stwierdził, że był na zakupach we wszystkich supermarketach w swoim mieście, żeby wystarczyło jedzenia dla grup przebywających w domu – tak więc i nocą może nie opuszczać nas wysiłek.
Póki co wygląda na to, że mówię, piszę o czymś przykrym, trudnym, ale powiedzmy sobie szczerze – nauczyliśmy się żyć z wysiłkiem i potrafimy go tak ukierunkować, by spalając nas przynosił konkretne efekty – doskonałym przykładem tej zdolności jest praca zawodowa, a jeszcze lepszym realizowanie zainteresowań, chociażby jakikolwiek sport, albo łapanie motyli. Potrafimy nawet porcjować wysiłek, by – jak się to zwykło mówić – tak robić, żeby się nie narobić. Gdy jednak dochodzi w naszym życiu do momentu, gdy wezwani jesteśmy do wysiłku „ponad ludzkie siły” to zawsze czekamy momentu, kiedy się to skończy – wypatrujemy odpoczynku, czasu nie wymagającego od nas wielkiego wysiłku.
Wyobraźcie sobie jednak wysiłek, który się nie kończy – przynajmniej nie tu na ziemi. Nieustanne wkładanie wszelkich sił, by osiągnąć cel, nieustanne czuwanie nad sobą, nad tym, jak się postępuje, co się mówi nawet co się myśli. Pan Jezus odpowiadając na pytanie (Łk 13,22-30): Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni? mówi: Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; – używa słowa „usiłujcie”. Usiłować oznacza nic innego jak wysilać się bez ustanku, bez przerwy, bez wytchnienia wciąż i wciąż szukając nowych dróg, nowych możliwości, wciąż czuwając nad sobą, nad swoją uwagą, skupieniem na celu, którym są ciasne drzwi prowadzące do Królestwa Niebieskiego. To niełatwe zadanie, tym bardziej, że świat przyzwyczaja nas słusznie do faktu, że nasz wysiłek wcześniej czy później przynosi konkretne efekty – tymczasem w usiłowaniu wejścia do raju widzimy efekty, ale wciąż nie możemy być ich pewni, gdyż nigdy nie wiemy czy już weszliśmy do środka, czy przekroczyliśmy próg ciasnych drzwi, czy jeszcze nie, a może byliśmy już w środku, ale znowu wyszliśmy nie wiadomo po co na zewnątrz? Bo znajdzie się tysiąc pokus, by jednak się wrócić, gdyż na zewnątrz, po tej stronie świata też jest całkiem fajnie – przynajmniej wiem, co mam i nikt nie zmusza mnie by się przepychać przez jakąś ciasnotę.
Czym jest ten wysiłek, na czym on polega? Czy wiemy, co mamy zrobić, by wejść przez ciasne drzwi? Odpowiedź odnajdujemy także w dzisiejszej ewangelii. Do osób, które zostały na zewnątrz Pan domu mówi: Odstąpcie ode mnie wszyscy dopuszczający się niesprawiedliwości – tylko sprawiedliwi wejdę przez ciasne drzwi. Chrystus mówi też: gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie będą mogli. Każdy z nas jest jednym z wielu, więc żeby przekroczyć próg ciasnych drzwi musimy być lepsi od innych – lepsi nie w sensie silniejsi, sprytniejsi, szybsi. Lepsi oznacza tutaj sprawiedliwi i wytrwali w nieustannym wysiłku przedostania się do ciasnych drzwi. Nie jest to zatem przepychanka – są to raczej dobre zawody, o których pisze święty Paweł.
Być może ktoś oburza się właśnie, że Bóg wymaga od nas zbyt wiele, że nie można tak żyć w ciągłym usiłowaniu. Jeżeli kogoś naszły takie wątpliwości to niech spojrzy na Chrystusa – On jest dla nas pierwszym wzorem życia, sprawiedliwości i usiłowania – w wysiłku na rzecz zbawienia ludzi, zbawienia nas poświęcił wszystko, samego siebie, nie mógł dać więcej. Teraz nasza kolej.
Przyjemna strona wysiłku

niedziela, 15 sierpnia 2010

Podążając za (nie?)doścignionym

     Gdy tak ostatnio siedziałem sobie w kościele pw. Santa Maria delle Valle, spowiadając na krześle tuż obok konfesjonału, który już jednakowoż wyszedł z użytku, więc gdy tak siedziałem i patrzyłem na figurę Maryi Wniebowziętej, która na czas swojej uroczystości zmieniła miejsce pobytu z ołtarza bocznego na główny, no więc gdy tak siedziałem przyszło mi do głowy, że naprawdę nie jest łatwo być Maryją, Matką Bożą, ba! – Najświętszą Matką Boga – w dzisiejszych czasach. Funkcja (mówiąc brzydko) Matki Bożej stała się nawet przykra. Cały Kościół wychwala Maryję i zanosi do niej prośby. Pieśni z Matką Bożą jest w „Drodze do nieba” (nasz diecezjalny modlitewnik) co najmniej ze 150, a może i więcej. Różaniec odmawia się chyba w każdym kościele parafialnym przynajmniej kilka razy w tygodniu. Słynne są litanie, godzinki, obchody Dróżek Maryjnych na Górze św. Anny i wiele, wiele modlitw. Dodajmy do tego bractwa, marianki, bielanki (w Głuchołazach byli ojcowie marianie i żeby marianki nie były kojarzone z nimi, to nazwali je Bielanki), liczne zakony, noszone medaliki i szkaplerze i różne inne formy pobożności Maryjnej. Co jest niewdzięcznego w całej tej sytuacji – relacja wiernych z Maryją jest niejednokrotnie baaaardzo jednostronna. Wydajemy się być jak to małe cyganiątko (nie dbam, jak widać, o poprawność polityczna), które podbiega i mówi: Pani! (z akcentem na „iiiiiii”) Daj! Czasem nawet takie małe dzieci mówią, żeby się jakoś przypodobać: Ale pani ładna! albo Pani taka dobra, taka dobra, a my głodni, dzieci... – wypisz wymaluj pobożność maryjna wielu wiernych (nie mam intencji naśmiewać się tutaj z biedy Romów, raczej chodzi o to by pośmiać się trochę złośliwie z nas) .
     Co nam przeszkadza przybliżyć się bardziej do Maryi, sprawić, by nasze nabożeństwo do Niej miało wpływ na nasze życie? Myślę, że jedną z przyczyn jest fakt, że Ona sama wydaje się być bardzo niedoścignionym wzorem, ale nie takim, o którym mówi się: Ja jednak spróbuję go dosięgnąć, bo jest dla mnie wyzwaniem. Odnoszę raczej wrażenie, że funkcjonuje wśród nas ciche przekonanie, że Maryja wszystko dostała w życiu od Boga jak na tacy – no przecież została wybrana przez niego, zachowana od grzechu pierworodnego więc reszta już szła gładko. Nawet jej cierpienie wobec śmierci syna nabrało za sprawą pobożności pasyjnej pewnych cech teatru, czegoś wyreżyserowanego. Tak oto Ta, która przecież jest człowiekiem, jak każdy z nas staje się jakimś Supermenem, nadczłowiekiem zdolnym udźwignąć o wiele więcej niż przeciętny śmiertelnik. A właśnie… a przeciętny śmiertelnik, ja i ty, cóż możemy? Możemy tylko patrzeć jak Maryja pokonuje kolejne trudności swego życia, no bo sami byśmy nie dali rady, to nie dla nas, my nie jesteśmy wybrani. Takie myślenie wkrada się do naszego serca gdy patrzymy na jakiegokolwiek świętego, ale Matka Boża wydaje się być tutaj wyjątkowo wyrazistym przykładem. Oczywiście nikt z nas matką boga nie zostanie, wszyscy nosimy znamię grzechu pierworodnego, to na pewno odróżnia nas od Maryi, a ja samą wyróżnia spośród wszystkich ludzi na ziemi, ale dal wielu jest to równoznaczne z faktem, że Maryja nie jest dobrym wzorem do naśladowania – poziom zbyt wyśrubowany.
     Tak oto świętość, a co za tym idzie także i życie wieczne, zbawienie stają się dla nas czymś nieosiągalnym, czymś dla wybranych, powołanych do misji specjalnej przez Pana Boga – do misji, o której my możemy tylko śnić i oglądać o niej obrazki w kościele.
     Zwróćcie jednak uwagę na hymn Magnificat, który dziś Maryja wypowiada w spotkaniu z Elżbietą. Odnajdujemy tam słowa:
Ujął się za swoim sługą, Izraelem,
pomny na swe miłosierdzie
Jak obiecał naszym ojcom,
Abrahamowi i jego potomstwu na wieki. (Łk 4,54-55)
     Jaką obietnicę otrzymał Abraham? Po pierwsze, że będzie miał liczne potomstwo, po drugie, że otrzyma ziemię. Abraham uwierzył Bogu, zostawił swoje rodzinne strony i poszedł sam nie wiedząc gdzie, prowadzony przez Boga, a więc prowadzony tylko i wyłącznie wiarą i dzięki tej wierze ziemia, która była tylko obietnicą Boga stała się ziemią konkretną – Kanaan (odsyłam do Księgi Rodzaju). Czyż nie jesteśmy potomstwem Abrahama? Nie bez przyczyny nazywa się go ojcem naszej wiary. Zresztą Maryja mówi w Magnificat: Jak obiecał naszym ojcom, Abrahamowi i jego potomstwu na wiekinaszym ojcom. Nie ma żadnej wzmianki o tym, że Bóg obiecał coś jedynie Jej i grupce wybranych przez niego osób. Obietnica, którą dał Bóg dotyczy nas wszystkich i jest nią ziemia obiecana, Królestwo Niebieskie. Maryja wstępująca w niebo ukazuje nam wszystkim, że zapewnienie Chrystusa: w domu Ojca mojego jest mieszkań wiele (J 14,2) to nie puste słowa i każdy, kto w nie uwierzy dotrze kiedyś do tych mieszkań niczym Abraham dotarł do obiecanej mu ziemi. Wejść do nieba oznacza zarazem zostać świętym (albo raczej odwrotnie), tak jak świętą jest Maryja i całe rzesze wyznawców, męczenników, pasterzy i dziewic.
     Jeden z naszych wykładowców z Teologii duchowości często zaczynał wykład markotnym głosem: Bracia, jak już powiedziałem, świętość nie jest czymś ekskluzywnym, zarezerwowanym tylko dla wybranych. My zaś patrząc na świętych często zapominamy, że sami do świętości zostaliśmy powołani i nie wystarczy na nich patrzeć, śpiewać im i zanosić modlitwy przez ich wstawiennictwo – powinniśmy przede wszystkim ich naśladować, także jeżeli naśladowanie to jest trudne i wymagające jak naśladowanie Najświętszej Maryi Panny, a idąc śladami świętych zajdziemy tam gdzie oni…

wtorek, 10 sierpnia 2010

Apel Pro-Life

Otrzymałem dziś maila następującej treści:

Szanowni Państwo!
Serdecznie zapraszamy na szczególne wydarzenie modlitewne.
1100 mil, 1100 róż
13 sierpnia w piątek, o godz. 10.00 w krakowskim kościele pw. św. Józefa na Podgórzu odbędzie się szczególna uroczystość z udziałem Lesa Whittakera. Przy tamtejszym kościele znajduje się pomnik dzieci nienarodzonych, przy którym, po wspólnej modlitwie z krakowskimi obrońcami życia z Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka, zostanie złożone 1100 róż.
Les Whittaker jedzie przez Europę na rowerze, by upamiętnić św. Maksymiliana Marię Kolbego i inne osoby zagłodzone w bunkrze obozu Auschwitz w 1941 r. oraz 7 mln ofiar aborcji dokonanych w Wielkiej Brytanii od jej legalizacji w 1967 r.
Anglik wysyłając codzienne smsy z trasy tworzy minidziennik podroży, który można śledzić tutaj. Zapraszamy na spotkania z rowerzystą-pielgrzymem w Krakowie i Oświęcimiu, 13 i 14 sierpnia. Szczegóły tutaj .
Prosimy o przekazanie tej informacji wszystkim, którzy mogliby być nią zainteresowani.
Szczęść Boże!
Zespół Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka


Przekazuję więc dalej zgodnie z prośbą nadawców.

niedziela, 8 sierpnia 2010

A w sumie, to po co?

Brać urlop z powodu pielgrzymki?
Wielu tak robi i wielu nie mieści się to w głowie.
     Każdy nasz czyn poprzedzony jest motywacją. Może być ona zupełnie prymitywna – czasem trzeba się wziąć do roboty, żeby po prostu przeżyć do jutra. Dla innych będzie prymitywna w inny sposób, czyli wypływająca z egoizmu, samolubna, hołdująca ślepo popędom i zachciankom. Cokolwiek właśnie robisz, a właśnie czytasz ten post, robisz to, bo to lubisz, bo chcesz, bo nie masz nic innego do roboty. Szkoła, praca, hobby, zainteresowania, realizowanie i rozwijanie talentów, rodzenie i wychowywanie dzieci, szydełkowanie i dłubanie w nosie – wszystko ma swoje „bo”, swoją przyczynę, motywy niezależnie od tego czy jest to dobre czy złe, bo nawet złodziej napadający babcię na chodniku czymś się kieruje.
     Gdy klękasz do modlitwy, wchodzisz do kościoła też nie dzieje się to przypadkiem: Och proszę księdza szłam właśnie do fryzjerki i nie wiem jak, ale znalazłam się w ławce w kościele – to się nie zdarza. Jeżeli zrobilibyśmy sondaż wśród wychodzących ze Mszy Świętej niedzielnej, dlaczego w niej uczestniczyli, to pewnie usłyszelibyśmy jak to ludzie chcą się modlić, przybliżyć do Boga, zawierzać mu siebie, rodzinę, chorą matkę czy przyjaciela.
     Pośród wszystkich tych motywów zniknął nam z oczu, jak się wydaje, jeden, ale najważniejszy – nasza wiara. Kto karmi dzieci ze względu na Królestwo Niebieskie i chodzi do pracy aby wspierając finansowo swoją rodzinę i zapewniając jej godny byt i rozwój zapracować też na wieczną nagrodę przyobiecaną nam w niebie? Oczywiście byłoby czymś co najmniej dziwnym, gdyby rano mąż mówił do żony: Kochana wychodzę do pracy, bo tak nam nakazuje nasza wiara i przykazanie miłości bliźniego, a ona by odpowiadała: Idź i nie zapomnij śniadania, które ci przygotowałam bacząc na słowa Pisma, że ktokolwiek poda kubek wody temu najmniejszemu… - to by było niedorzeczne. Jednak czym innym jest pomijanie w wypowiedziach wiary, jako elementu motywującego nas do działania, a czym innym jest brak świadomości, przekonania, że przez to, co dziś zrobię mogę przymnożyć sobie skarbu w niebie, że to, co dziś zdziałam, jak postępuję, jaki jestem procentuje gdzieś tam na mojej niebieskiej lokacie i przybliża mnie do zbawienia… lub mnie od niego oddala. Wydaje się, że właśnie tej świadomości nam – jako katolikom, wierzącym – brakuje, a jest nam ona bardzo przydatna, wręcz niezbędna, oto dlaczego.
     Jeśli mielibyśmy stworzyć jakąś zasadę postępowania dla katolika, to nie musielibyśmy się wcale wysilać, gdyż sprecyzowano ich już wiele. Jedna z nich, augustyńska, głosi: Jeżeli Bóg jest w naszym życiu na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na właściwym miejscu – bardzo mi się podobają te słowa więc je powtórzę: Jeżeli Bóg jest w naszym życiu na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na właściwym miejscu. Bóg, wiara, zbawienie powinny być dla nas zawsze pierwszym motywem postępowania i są jednocześnie doskonałym probierzem naszego postępowania: ukierunkowują nas ku dobru i nakazują odrzucić zło. Prosty przykład: jeżeli mam okazje się wzbogacić w nieuczciwy sposób, krzywdząc przy okazji innych, wręcz ich okradając, to nie będę mógł później powiedzieć, że zrobiłem tak, bo wiara mi nakazuje (nie piszę tu o patologiach - jak wiemy, psychopata wszystko wytłumaczy sobie wiarą). Tutaj pojawia się największa trudność, jaka wiąże się z postępowaniem w zgodzie z prawym sumieniem, w zgodzie z wiarą – kto w życiu wybiera Boga czasem musi odrzucić bogactwo materialne, tego się boimy, boimy się, że nam nie starczy, że nas wyśmieją, uznają za świętoszków, boimy się, że mogliśmy żyć lepiej, a straciliśmy szansę przez jakieś tam przykazania.
     Chrystus dziś mówi: Nie bój się mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo. (Łk 12, 32). Nam słabym tak trudno jest uwierzyć, że jest coś o wiele cenniejszego od domu, auta i konta w szwajcarskim banku. Dopiero gdy raz, drugi trzeci zdobywamy się na odwagę graniczącą nieraz z szaleństwem, a w ludzkim oczach z głupotą i poświęcamy dobra materialne wybierając te duchowe, wybierając Boga i jego drogę, dopiero wtedy jesteśmy w stanie zauważyć jak wielkim skarbem są wiara i zbawienie.
     Nie jest też tak, że nasz skarb gromadzony w niebie jest oderwany od tego świata, wręcz przeciwnie. Ci, którzy są bogaci przed Bogiem korzystają z tego bogactwa tu na ziemi. Pochodzę z tzw. Śląska Opolskiego – tysiące rodzin mamy tu rozłączonych, gdyż mąż, a coraz częściej żona, pracują na zachodzie i tak od lat. Najpierw jechali, by mieć trochę lepiej i tak już zostało, bo przecież wciąż można mieć lepiej i tak ona tam, on tu czy odwrotnie i rodziny się rozpadają. Przypominają mi się słowa proboszcza z filmu "U Pana Boga za miedzą": A było to za chlebem wyjeżdżać?! Myśmy zostali i jakoś nikt z głodu nie umarł! Jednak coraz częściej spotyka się małżeństwa i to młode małżeństwa gdzie żona mówi: Mąż wrócił proszę księdza, bo tak nie można żyć. Nie mamy się tak dobrze jak wcześniej bo tutaj zarabia mniej, ale rodzina jest ważniejsza. Czy to nie jest wspaniały przykład na to, że można dla drugiego człowieka poświęcić pieniądze i nowe okna w domu? Znowu, żaden z nich nie powie, że zrobił to ze względu na wiarę, na Boga, może nawet taka myśl nie przemknęła im przez głowę – a szkoda. Może sobie uświadomią, że w ten sposób pomnożyli swój skarb w niebie - to zawsze jest dla nas źródłem siły i radości z wiary i pomaga wyzbyć się zbędnych lęków.

piątek, 6 sierpnia 2010

W świetlanym obłoku

Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli.
     Świetlany obłok (lub po prostu obłok) pojawia się w Piśmie Świętym kilka razy i zawsze jest symbolem Bożej obecności. Dziś, gdy obłok ten po raz kolejny osłania, ogarnia uczniów wpatrujących się w przemienionego Chrystusa przyszła mi do głowy myśl, obraz czy - jak to mawia mój kolega z roku - tak mi się zrodziło, że nasza ziemska liturgia jest niczym ów świetlany obłok. Szczególnie wyróżnić tu trzeba liturgię Sakramentów, a pośród nich "szczyt liturgii" czyli Świętą Eucharystię. Fakt, że jest ona nazywana "szczytem liturgii" już rozwija tworzący się obraz - ale po kolei.
     Pochodzę ze wsi położonej nad łąkami i w dolinie - te dwa elementy geograficzno-przyrodnicze sprawiają, że mgła jest u nas zjawiskiem bardzo częstym. Jako, że tworzyła się ona zawsze nad łąkami, które znajdują się od wschodu mojej wsi, to wyobrażenie mgły zawsze kojarzy mi się ze świeżością i światłem wschodzącego śłońca, które przenika warstwy ścielących się nisko obłoków. I choć mieszkałem w domu rodzinnym 19 lat i jesienią wiele razy oglądałem mgłę nad łąkami, to zawsze było coś nowego w tym wydarzeniu, nigdy nie było ono takie samo i sprawiało, że za każdym razem uśmiechałem się do siebie odciągając rano okno i spoglądając w kierunku Ogrodów (miejscowa nazwa tej części łąk i pól, które widziałem z okna). No dobrze, ale do czego zmierzam, bo te romantyzmy niczego nam na razie nie wyjaśniają.
     Żeby skutecznie przejść do klucza trzeba podkreślić jeszcze kilka ważnych cech mgły. Po pierwsze mgła uwielbia ciszę, a nie lubi wiatru. Dlatego często tworzy się o poranku. Dalej mgła ma w sobie coś tajemniczego i nie chodzi o to, że można się w niej zgubić, albo walnąć się w latarnię, której się nie zauważyło. Każdy, kto w ciszy o poranku stanął we mgle wie o co mi chodzi - doświadczałem tego nieraz gdy chodziliśmy wcześnie rano na łąki zbierać pieczarki (dziś to już nie możliwe, krowy nie chodzą powiem po trawę, to trawa przyjeżdża do krów w konsekwencji brak nawozu i w końcu brak pieczarek - to ohydne? No cóż, a twoja pieczarka w sosie to niby na ptysiach urosła?!). O poranku we mgle jest tak cicho, że słychać nie tylko własne kroki, ale i kroki tych, którzy idą w trawie (!) kilka metrów od ciebie. Zresztą wiadomo, że mgła podnosi walory akustyczne powietrza i wszystko słychać wyraźniej, głośniej.
     Wszystkie te wyobrażenia przychodzą mi na myśl, gdy czytam opis Przemienienia Pańskiego. Jedno się tylko nie zgadza z moją wizją - Pan Jezus zabrał uczniów na górę, a nie w dolinę w okolicach Bodzanowic. Jadnak dziś, gdy wracałem ze Mszy Świętej i popatrzyłem na otaczające Scanno szczyty obłych gór, to wszystko mi się poukładało, gdyż nagle po jednym z zielonych, oświetlonych zachodzącym słońcem wierzchołków przemknęła biała chmura zakrywając go przez moment całkowicie.
     Zgubiłeś się już całkiem drogi Czytelniku - i bardzo dobrze! (trochę złośliwości) No to teraz zaczynamy systematyzować obraz.
     Liturgia Eucharystii jest niczym ów świetlany obłok osłaniający Tabor. Skoro Eucharystia jest "szczytem liturgii", to obłok ten jest niczym chmura spowijająca Olimp (odsłania go bardzo rzadko - byłem widziałem, a właściwie to szczytu Olimpu nie widziałem - widziałem tylko górę i obłok). Dla kogoś, kto usiłuje (bo potrzeba naszego wysiłku) odnaleźć się w Liturgii, wejść w nią, staje się ona przestrzenią tajemniczości. Nie chodzi tu jednak o mrok, nie należy tej tajemniczości kojarzyć z zamglonymi, mrocznymi uliczkami Londynu z filmów o Sherlocku Holmes'ie. Nie należy też kojarzyć tej mgły w horrorami. Mgła tajemniczości jaka wypełnia Świętą Liturgię Kościoła jest pełna światła, wszak Przemienienie dokonało się w dzień i sprawia, że jestem przekonany, że Ktoś w tej mgle jest, że jej tajemnicą jest Sam Bóg ukrywający przede mną swoje oblicze. To przekonanie o Bożej obecności rodzi się z kroków, które słyszymy, ze słów jakie do nas docierają - i nie liczy się, że w czasie Liturgii czyta je lektor lub ksiądz, bo dotykają one naszego serca, budzą w nas niepokój, który tylko On może wzbudzić. A najpiękniejszym momentem jest, gdy Bóg podchodzi i nas dotyka - mgła jest tak gęsta, że nie widzimy wiele... może i dobrze, ponadto owo spotkanie jest tylko muśnięciem, delikatne jak Chrystus, którego przyjmujemy w Komunii, niemniej oznacza to tylko jedno, że dla Boga cała ta tajemniczość mgły nie istnieje i bez trudu odnajduje nas wszystkich, każdego z osobna i daje siebie doświadczyć w czasie Świętej Liturgii. To dlatego właśnie gdy rozpoczynamy liturgię, a obłok zaczyna nas osłaniać, rodzi się w nas niepokój, niczym w Apostołach stojących na Górze Tabor, bo wiemy, że jesteśmy grzeszni.
     Zauważcie - słowo "osłania" samo w sobie ma głębokie znaczenie. Chodzi oczywiście o to, że obłok otoczył uczniów, znaleźli się w jego środku, ale Święta Liturgia osłania nas także w sensie, że daje bezpieczeństwo, że tutaj szatan nie ma wstępu.
     A wszystko to trwa tak krótko - dla osoby o wrażliwym sercu Eucharystia jest tylko chwilą - wystarczy popatrzeć na świętych.
     W ten sposób można snuć ten obraz jeszcze bardzo długo. Sam nie zawarłem w tekście wszystkiego co dziś przebiegło mi przez głowę. Pewnie, możecie mi zarzucić, że wszystko to jest po prostu obrazem, że nie ma się co podniecać. To prawda - cały ten opis może pozostać tylko obrazem. Na tym jednak polega najprostsza kontemplacja i do jednych dany obraz przemawia, a do innych nie. Do mnie przemówił i wierzę, że nie dlatego, że sam go sobie wymyśliłem (bo pewnie nie jestem pierwszy).

niedziela, 1 sierpnia 2010

Rzeczoznawcy

     W krótkim wywiadzie z o. Joachimem Badeni(m) OP zatytułowanym Uwierzcie w koniec świata pada pytanie o to kim będzie Antychryst. O. Joachim odpowiada, że zapewne u końcu czasów szatan będzie się chciał pokazać jako ktoś dobry, zatroskany o losy ludzkości i przychodzący z pomocą. Osiągnie to nazywając zło dobrem, mieszając owe pojęcia, wypatrzając rzeczywistość. jako przykład stawiana jest aborcja i eutanazja - są złe, ale szatan ukazuje je jako dobre, służące ludziom, ich godności i wolności, dające możliwość wyboru, a przez to poczucie bezpieczeństwa.
     Poczucia bezpieczeństwa poszukiwał także pan z przypowieści, której wysłuchaliśmy dzisiaj w czasie liturgii (Łk 12, 13-21). Mniemał, że bezpieczeństwo i dobrobyt zapewnią mu dobra, które skutecznie nagromadził. Zacząć jednak należy od pierwszego zdania przypowieści: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. Jaka w tym jego zasługa? Żadna. Ale on tego nie widział, był pewien, że wszystko wypracował sam. Uwierzył, że bogactwo tej ziemi: płody rolne, pieniądze, wielkie posiadłości i spichlerze zapewnią mu szczęście, które sam sobie wypracował. Bóg ściąga go na ziemię zapowiadając, że wkrótce zażąda jego duszy i nagle ten, który miał mnóstwo został bez niczego. Tutaj właśnie przypomniały mi się dziś słowa o. Joachima. Szatan od zawsze próbuje odwrócić nasza uwagę od Boga. Wmawia nam, że szczęście, bezpieczeństwo, dostatek możemy odnaleźć na tym świecie. To prawda odnajdujemy je i nie jest to niczym złym, ale nie mogą nam one przysłonić Boga, nie mogą zastąpić największego skarbu jaki posiadamy - Boga. Co ciekawe każdy z nas dobrze to wie, a mimo to często dajemy się zwieść szatanowi i jesteśmy nawet w stanie uwierzyć, że zło jest dobre - wystarczy tylko, że szatan powiąże je z naszą potrzebą bezpieczeństwa, szczęścia, niezależności, samostanowienia itd. Papierosy są złe, ale gdy słyszymy ile to osób roztyło się po tym jak rzucili palenie, albo gdy jesteśmy pod naciskiem środowiska dla którego palenie jest elementem buntu wobec rodziców, którzy przecież przesadnie się troszczą - wtedy nawet paczka dziennie da się usprawiedliwić, bo palimy przecież dla swojego dobra. Tak oto coś bezwartościowego i szkodliwego staje się skarbem, wartością, daje minimalne poczucie niezależności, nawet (o zgrozo) od Boga.
     Wydaje się zatem, że poszliśmy dalej niż ów właściciel ziemski z przypowieści, bo dla niego wartością były rzeczy, które rzeczywiście pewną wartość reprezentują i mądrze używane mogą być użyteczne dla człowieka. Dziś wielu wydaje się siedzieć pośrodku wysypiska śmieci z transparentem w ręku, na którym wypisane jest: ZOBACZCIE JAKI JESTEM BOGATY.
     A przecież już św. Paweł pisał, że najważniejszy jest Chrystus, reszta to są śmieci. Trzeba mieć w sobie zatem coś z Bożego rzeczoznawcy, który wsparty mądroscią Kościoła wie jak pośród pirytu (złota głupców) rozpoznać grudkę złota.