wtorek, 29 listopada 2011

Wokół ludzko pojętego czekania

Z niemałym opóźnieniem wkraczam w tegoroczny Adwent. To i tak wcześniej niż niektóre włoskie wspólnoty przyparafialne, które Adwent będą dopiero ogłaszać, jednak wiem, że w żaden sposób mnie to nie tłumaczy. Może na swoje usprawiedliwienie powiem tylko tyle, że z jedną z w.w. neokatechumenalnych wspólnot byłem w czasie weekendu na tzw. konwiwencji. Jeśli ktoś brał udział w czymś takim, to wie, że nie ma tam czasu nawet zakaszleć, a co dopiero napisać posta na blog.
Adwent i czekanie. Dziś człowiek ma na co dzień o wiele mniej okazji na to, by czekać niż jeszcze 25 lat temu. Wtedy czekało się na jedną pomarańczę, na tabliczkę czekolady, na szynkę na stole, na kawę, na cukier i na wiele innych rzeczy, które pojawiały się sporadycznie, a które dziś mamy w zasięgu ręki. To oczywiście dobrze, że nie trzeba stać w kolejkach, ale wielu z nas nie potrafi docenić i używać owej dostępności tego, czego sobie życzymy. Niejednokrotnie rodzice spełniają zachcianki dzieci od tak, od zaraz. Chce i ma. Nieraz nie chodzi wcale o drobnostki typu: cukierek, wafelek, lody. Wiąże się to z faktem, że często nie jesteśmy w stanie odmówić samym sobie. Bo chcemy coś mieć – ciuch, gadżet – i musimy to mieć od razu, bez czekania. Niedawno czytałem artykuł, którego autor wspominał jak to dawniej zdobywało się ulubioną muzykę. Trzeba było czekać i szukać. Zgrywano kasety, a potem słuchano ulubionych kawałków, aż się coś zajechało – magnetofon lub kaseta własnie. Dziś słysząc fajny kawałek w radiu mogę go za chwilę mieć zakupionego (bo przecież nie ściągniętego nielegalnie – to katolicki blog jest, trzymajmy poziom) z internetu. Są więc niewątpliwe plusy dobrobytu, ale ma on też pewne minusy, gdyż pozbawił nas tej niewątpliwej przyjemności, jaką jest czekanie na.
Czekanie zawiera dwa ważne elementy.
Po pierwsze muszę mieć na co, lub na kogo, czekać. Mając pod dostatkiem rzeczy niezbędnych przywykliśmy do czekania na coś ważnego, cennego dla nas, wartościowego, pięknego. Niewielu czeka na kawałek śląskiej na stole. Ludzie czekają dziś raczej na nową płytę kultowego zespołu, na nowa grę, na zakup mieszkania, na jesienny urlop w Bieszczadach. Można też czekać na słoneczną pogodę lub wręcz przeciwnie – na deszcz. Nikt nie wyczekuje rzeczy bezwartościowych czy negatywnych – pierwszego wiosennego komara, jedynki w dzienniku (chyba, że chodzi o czekanie z trwogą), wybicia zębów w ciemnym zaułku. Jednak największą tęsknotę w ludzkim sercu wzbudza druga osoba, najukochańsza. W tej chwili mnóstwo kobiet w całej Polsce tęskni i czeka na swoich mężów pracujących za granicą. Chłopak czeka na ukochaną. Dzieciak w przedszkolu czeka na mamę, aż go odbierze itd. Jeżeli zaś ktoś uważa, że rzeczy mogą wzbudzać większą tęsknotę niż drugi człowiek, to powinien przewartościować swoje życie.
Drugim elementem jest czuwanie, bo czekanie wymaga naszego czuwania. Już nie będę się rozpisywał o czekaniu na rzeczy, o potrzebie czuwania, by nie przegapić kuriera, który ma przynieść wyczekiwaną płytę lub iPhona. Czuwania wymaga od nas czekanie na osobę. To może być mail od przyjaciela – ktoś, kto czeka na takiego maila sprawdza skrzynkę dwa razy dziennie (wiem po sobie). Nie można z utęsknieniem czekać na pocztę nie sprawdzając skrzynki. Chłopak podkochujący się w dziewczynie, która o tym nie wie będzie czuwał, by nie przegapić żadnej okazji spotkania jej. Matka czekająca na urodzenie dziecka też czuwa, szczególnie, gdy zbliża się termin porodu. Nie może powiedzieć w południe do męża: Ach wiesz, wczoraj odeszły mi wody, ale to chyba czas jeszcze. Już nie wspominam o tym, że to fizycznie niemożliwe. Czuwanie więc jest gotowością na zakończenie czekania.
Obydwa w.w. elementy odnaleźliśmy w czytaniach minionej I Niedzieli Adwentu. Liturgia przypomniała nam – i będzie to powtarzać w czasie pierwszej części Adwentu, aż do 16 grudnia włącznie – że czekamy. Nie chodzi o to, że Adwent jest czekaniem. Adwent przypomina nam, że nasze życie jest czekaniem na powtórne przyjście Chrystusa. Niestety mało kto jest dzisiaj entuzjastą powtórnego przyjścia Pana i czasów ostatecznych. Nie są one tym, o czym marzymy. To pierwsi chrześcijanie mieli nadzieję, że za ich życia Chrystus przyjdzie ponownie, ale to było 2000 lat temu i duch w narodzie osłabł. Każdy wziął się za swoją robotę i ani myśli jej kończyć z powodu jakiegośtam końca czasów. Nie tęsknimy za Jezusem, bo nie wiemy, za Kim tęsknić, nie znamy Boga, nie wiemy Kim jest. Dlatego, chcąc przybliżyć nam na nowo osobę Boga, chcąc wzbudzić w naszych sercach tęsknotę za Nim, liturgia Adwentu przypomina nam Kim On Jest. Już dziś słyszeliśmy słowa Izajasza:
Ani ucho nie słyszało, ani oko nie widziało, żeby jakiś bóg poza Tobą działał tyle dla tego, co w nim pokłada ufność. Wychodzisz naprzeciw tych, co radośnie pełnią sprawiedliwość i pamiętają o Twych drogach.
Takich pięknych tekstów opisujących dobroć Boga napotkamy jeszcze wiele w liturgii adwentowej. Miejmy nadzieję, że wzbudzą one w naszych sercach tęsknotę do Boga, że wołanie „przyjdź Królestwo Twoje” lub „Marana Tha” nie pozostanie czczą gadaniną, lecz będzie wypływało z naszego serca, z naszego przekonania, że nie ma na ziemi nic piękniejszego i cenniejszego, niż spotkać Boga. Ta myśl skłania nas właśnie do czuwania, ale czuwania dosyć niezwykłego. Bo to nie jest tak, że Pan Jezus wstąpił do nieba, zasłał nam Ducha Świętego i powiedział radźcie sobie. A jak jest? Przypomniał nam św. Paweł:
świadectwo Chrystusowe utrwaliło się w was, tak iż nie doznajecie braku żadnej łaski, oczekując objawienia się Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Można więc śmiało powiedzieć, że ten, kto czuwa, ten też czeka na Chrystusa z Chrystusem.
Niech zakończeniem mojego rozważania będą słowa kolekty z minionej niedzieli:

Wszechmogący Boże, spraw, abyśmy przez dobre uczynki przygotowali się na spotkanie przychodzącego Chrystusa, a w dniu sądu, zaliczeni do Jego wybranych, mogli posiąść królestwo niebieskie.

sobota, 19 listopada 2011

Chryste Sędzio Sprawiedliwy!

Wielu patrzy na Sąd Boży nader wyrywkowo. 
Sąd Ostateczny jest dziś tematem powszechnie pomijanym i niepopularnym. Mało usłyszymy o nim z ambon kościelnych, czy też katedr i uniwersyteckich. Darmo szukać przedstawień Sądu Ostatecznego we współczesnej sztuce – jaka by ona nie była. Być może jest to forma odreagowania po czasach, w których owe przedstawienia były nader popularne. Mozaiki, freski, malowidła, obrazy, utwory muzyczne zawierające w temacie sentencję „Dies irae” niegdyś tak popularne i mające wielką wymowę dziś stały się przedmiotem drwin lub spojrzeń przepełnionych politowaniem dla naszych ciemnych przodków, do których owe obrazy i dźwięki niegdyś tak trafnie przemawiały. Co ciekawe – tu mała dygresja – wydaje się, że człowiek stający dziś przed mozaiką przedstawiającą Sąd Ostateczny w bazylice na Torcello, czy też w Kaplicy Sykstyńskiej widzi głównie jej prawą (a lewą patrząc od strony Boga) stronę, czyli piekło, szatanów i potępienie. A przecież scena sądu zawsze przedzielona jest na pół – dlaczego dla wielu właśnie prawa połowa jest większa? Któż to wie? Niemniej wiemy, że w przedstawieniach Sądu Bożego człowiek widzi duuuużo piekła no i troszeczkę nieba – koniec dygresji. Wobec niepopularności tematu Sądu Ostatecznego, w Uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata zapraszam do małej refleksji na ten temat. 
Zacznę od naszych wyobrażeń tej jakże ważnej i pewnej „rzeczy ostatecznej człowieka” jaką jest - obok Śmierci oraz Nieba albo Piekła - Sąd Boży. Wielka litera zamierzona – piszmy o wielkich sprawach wielką literą (jest to moja autorska i na wskroś subiektywna teza). Nasze wyobrażenie rzeczy ostatecznych człowieka jest niestety naznaczone pewnym istotnym ograniczeniem, gdyż próbujemy je sobie wyjaśnić za pomocą naszego ludzkiego języka i doświadczenia i dzięki nim je opisać. Nie ominęło to także Sądu Ostatecznego. Idźmy więc za ciosem z prowokacją wpadając w błąd. Oto do czego można porównać Sąd Boży: 
§1 Sąd Boży, jako mecz piłkarski…? Tak – tak właśnie można by go sobie wyobrazić. Zamiast lewej i prawej strony sceny mamy lewą i prawą stronę boiska, a Pan Bóg to piłkarski sędzia. Jak sędziuje? Dobrze – ale krążą plotki, że można go przekupić i dostać się do nieba z całą zwycięską drużyną. Cóż to za drużyny grają o zwycięstwo? Można by je podzielić ze względu na religię w ogóle, albo ze względu na wyznanie, ale przecież Sąd Ostateczny to katolicka działka, więc zostawiamy na boisku tylko Katolików. Nie mają z kim grać? Wręcz przeciwnie. Wewnątrz Kościoła gra wiele drużyn. Są tutaj materialiści, spirytualiści, uduchowieni i katoliccy racjonaliści (kimkolwiek są), „Neoni” (Droga Neokatechumenalna) grywają zazwyczaj z tradycjonalistami, praktykujący niewierzący z wierzącymi niepraktykującymi, jezuici z franciszkanami, a dominikanie z Włoch z dominikanami z Polski. Każdy ma nadzieję, że jest w drużynie, która najlepiej podpłaca Panu Bogu, a on pośrodku na mecz patrzy, gwiżdże, gdy trafiają się faule. To Sędzia, który dobrze wszystko widzi i my o tym wiemy, a mimo wszystko uparliśmy się przy poglądzie, że można mu się jakoś przypodobać w sposób materialny czy niematerialny i tak zasłonić małe niedociągnięcia, faule i symulacje zawodników w tym nas samych. 
§2 Hmmm… może lepiej nie wykorzystywać tego obrazu w dniu, gdy pan Gowin obejmuje ku zaskoczeniu mas takie, a nie inne stanowisko. Trudno – Bóg jako minister sprawiedliwości, Sąd Ostateczny jako sprawnie działające ministerstwo, sprawnie na sposób polski oczywiście. Od razu pragnę podkreślić, że obraz ten buduję, jak każdy z nas zresztą, na podstawie medialnych doniesień, które tworzą nam rzeczywistość spraw wędrujących od instancji do instancji i oczekujących na rozwiązanie przez lata, a nawet dziesięciolecia. Tak samo moja sprawa w dniu Sądu Ostatecznego trafi do takiego niebieskiego ministerstwa, które przesyłać ją będzie niczym w piosence „od miasta AAAAAA do miasta Beeeeee” tak długo, aż się pozytywnie nie rozpatrzy lub po prostu aż się nie przedawni. Wszystko zależy od tego, na kogo się trafi. Podobno jak sędzią pierwszej instancji jest Maryja, to sprawy idą gładko. Dobrze byłoby mieć za obrońcę jakiegoś fajnego (sic!) świętego. Może Ojciec Pio, albo św. Franciszek. Jedno jest pewne – Vianney jest dosyć surowy i lepiej na niego nie trafić. Takie przechodzenie sprawy, odroczenia i wznawiania nazwać można czyśćcem, a więc bierzemy tan sąd na przetrzymanie: posiedzem tam se, aż oni skończą. Obraz zabawny, ale czy nie odpowiadający naszym wyobrażeniom? 
§3 Trybunał Sprawiedliwości. Dziś ta nazwa nie zawsze kojarzy się ze sprawiedliwością. Przypomina się anegdota o tym, jak oskarżony zwracający się do sędziego per „Wysoka Sprawiedliwości” został surowo upomniany słowami: Tu nie ma żadnej sprawiedliwości! Tu jest sąd! Wygrywa raczej ten, kto potrafi głośniej krzyczeć i o swoje umie się wykłócić. Myśl: Jak ja tam wejdę przed ten cały sąd, to sobie dopiero z nimi pogadam - nieodłącznie towarzyszy wielu chrześcijanom. Wydaje się, że wystarczy nam tylko podejść do sędziego i szepnąć mu coś do ucha i będzie OK. Wraca tutaj znowu kwestia obrońców (vedi §2). 
§4 Groza, pioruny z oczu i głos z nieba niczym ryk odrzutowego silnika, czyli Sąd Ostateczny a’la „inkwizycja wysiada”. To chyba najpopularniejsze wyobrażenie (przynajmniej do niedawna). W przeciwieństwie do poprzednich towarzyszy mu przekonanie, że Boga nie tylko nie da się oszukać, podpłacić, udobruchać, ale że jest On tak surowy, że nikt nie ma najmniejszych szans dostać się do nieba. Weszli tam tylko ci, których Kościół ogłosił świętymi (choć i tego nie możemy być pewni), a i tak nasłuchali się na Sądzie Ostatecznym tak, że im uszy zwiędły. Tak wyobrażony Sędzia jest niczym (nie bójmy się tych słów) patologiczny ojciec, który zwoje dziecko stłukł pasem, gdy założyło buty „prawy na lewo”. Jest niczym oficer SS, który wie, kiedy, gdzie i jaką pastą ostatnio myłeś zęby i ile razy przesunąłeś po nich szczoteczką (oczywiście za mało razy, za co właśnie dostajesz kolejną karę). To obraz dla tych, co widzą w scenie Sądu Ostatecznego głównie pioruny i piekło. Wspominałem o nich na początku. 
Przykłady można by mnożyć. Zachęcam do wysnucia własnego wyobrażenia. Każdy z nich pokaże nam przede wszystkim nas samych, podziały w Kościele, nasze słabości, lenistwo, czy lęki. Każdy z nich mówi nam także o naszym bardzo zafałszowanym obrazie Boga i Sądu Ostatecznego. W ubiegłym roku katecheza Drogi Neokatechumenalnej – tzw. przez nich Magisterium Kościoła – podjęła temat rzeczy ostatecznych człowieka. Pośród nich był właśnie (siłą rzeczy) Sąd Ostateczny. To była naprawdę Katolicka Wykładnia – to uwaga dla sceptyków – oparta o encyklikę Benedykta XVI Spe salvi. Wśród wielu elementów Sądu Ostatecznego bardzo mocno podkreślona była sprawiedliwość i nadzieja w niej pokładana. Tymczasem każdy z wysnutych przeze mnie obrazów ma jedną, podstawową wadę – brakuje w nim sprawiedliwości, Bożej sprawiedliwości. My sami jakoś nie chcemy zwracać na nią uwagę, bo pachnie to zemstą, pachnie myśleniem: Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Boimy się, byśmy nie wyszli na tych, którzy kiedyś będą zacierali ręce patrząc na potępionych maszerujących do piekła ze zwieszonymi głowami. Papież w swojej encyklice pisze:
Obraz Sądu Ostatecznego nie jest przede wszystkim obrazem przerażającym, ale obrazem nadziei.
Mowa tu o nadziei sprawiedliwości, której przywołuje każde pokrzywdzone serce. Wystarczy pomyśleć, co by to było, gdybyśmy na sprawiedliwość nie mogli liczyć nawet na Sądzie Ostatecznym. Powiedzenie: Nie ma sprawiedliwości na tym świecie kończyć by się musiało na pierwszych trzech słowach. Nadzieja, że na Sądzie Ostatecznym Bóg będzie Sprawiedliwym Sędziom jest przede wszystkim nadzieją na to, że mnie samego potraktuje sprawiedliwie, niezależnie od poglądów na mój temat, od opinii sąsiadów, czy mediów, które nie znają mojego serca, ale On je zna. Ta nadzieja sprawiedliwości napełnia pokojem skrzywdzonego człowieka, ale jest też piękną modlitwą sprawiedliwych, którzy wiedząc, że cierpią niesprawiedliwie, jak cierpiał sam Pan Jezus, wierzą w Jego Sprawiedliwość, której nikt nie uniknie, wobec której staniekazdy z nas.
Króluj nam Chryste – Sędzio Sprawiedliwy!

niedziela, 13 listopada 2011

Utalentowani i antytalencia.

W minionym czasie otrzymaliśmy niezłą próbkę antytalencia. W Rzymie, w Atenach, a także przedwczoraj w Warszawie pośród demonstrantów pojawili się ludzie, którzy mieli jeden konkretny cel – niszczyć. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić działania tych grup. Nie zakładali okoliczności łagodzących, nie uzależniali swych działań od rozwoju sytuacji, nie działali też pod wpływem impulsu, atmosfery, czy w oparach narkotyków lub alkoholu. Zamaskowani, przygotowani, zorganizowani, w pełni świadomi przybywali by niszczyć i innych do niszczenia na wszelkie sposoby prowokować. Jaki w tym sens? Gdzie logika? Może byli przez kogoś opłaceni? Trudno w to uwierzyć, chyba, że osoby postawione wyżej w hierarchii. Wydaje się, że do niszczących działań bojówek dobrze pasują słowa jakie Alfred kieruje do Bruce’a Weyne’a czyli Batmana w filmie „Mroczny rycerz” (polecam zobaczenie, tylko trzeba mieć trochę czasu): Niektórzy ludzie nie potrzebują żadnej logiki ani pieniędzy. Nie można ich kupić, torturować ani negocjować z nimi. Niektórzy chcą tylko patrzeć, jak świat płonie – zło dla zła, bez pytania po co i dlaczego. Słowa te są dobrą definicją działania Złego.
W dzisiejszej przypowieści o talentach Chrystus przypomina nam, że jesteśmy powołani do czegoś całkiem innego, że chrześcijanin, Katolik nie może niszczyć wręcz przeciwnie. Oto Bóg każdemu człowiekowi, bez wyjątku, dał coś od Siebie, jak naucza Jezus w przypowieści o talentach: przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Te słowa wspaniale uchylają rąbka tajemnicy naszego stworzenia, naszego podobieństwa do Boga, gdyż otrzymaliśmy coś, co jest Jego. Jak ów człowiek przekazał sługom swój majątek, tak i Bóg przekazuje nam coś swojego, a co ma Bóg, co by nie było Nim? Dlatego w przypowieści Chrystus mówi o przekazanym majątku, o czymś cennym, co już jest wartościowe, ale czego wartość można jeszcze powiększyć i to staje się zadaniem sług. Także i my od Boga otrzymaliśmy Jego majątek. Zauważcie, że Bóg nie czyni nas od razu bogaczami, ale daje nam sposobność, byśmy mogli się nimi stać. Dlaczego tak jest? Bo w tym całym Bożym majątku otrzymaliśmy też wolną wolę, możliwość wyboru, podejmowania decyzji. Różnie można nazwać ów majątek, jaki otrzymaliśmy od Boga. Składa się na niego nasze podobieństwo do Stwórcy, czyli rozum, wolna wola, zdolność do miłości, dusza nieśmiertelna, ale ja ogólnie majątek ten nazwałbym życiem, bo Bóg Nasz żyje i jest źródłem życia, które od Niego otrzymaliśmy. Ale otrzymaliśmy to życie nie tak po prostu by je mieć, by żyć. Wtedy podobni bylibyśmy do innych stworzeń żyjący, do psa, kota, muchówki i do pokrzywy. Jest coś, co nas wyróżnia spośród stworzeń i czyni podobnymi do Boga mianowicie świadomość tego, że żyjemy, że z życiem da się coś zrobić. Życie jest naszym pierwszym talentem i chciało by się powiedzieć kaznodziejsko, że „zostaliśmy przez Boga wezwani by talent ów pomnażać, rozwijać” ale tak powiedzieć, to za mało. Powierzając nam swój majątek Pan Bóg czyni nas swoimi wspólnikami, pozwala nam brać udział w stwórczym dziele, uczy nas pomnażać, budować, rozwijać, szanować i cieszyć się owocami wzrostu – na tym polega nasz talent, który otrzymaliśmy. Dlatego właśnie niszczenie, burzenie, nienawiść, zło, krzywdę i wszystko, co przeciwne jest wzrostowi nazwać trzeba antytalenciem. Nie mówię tu o beztalenciu – wszak ci, którzy niszczą otrzymali od Boga część Jego majątku, ale postanowili nie tyle, że zakopią ów majątek, ale zużyją go dla niszczenia innych. Są pośród nas ludzie, których to bawi, którzy być może czują się dzięki temu ważniejsi, ale sami nie wiedzą, że niszczą tak naprawdę siebie, że talent, który otrzymali – mimo, że jest wielkim majątkiem – każdego dnia się zużywa, to jest autodestrukcja i to głupia autodestrukcja, zresztą trudno znaleźć mądrą autodestrukcję.
Ostatnie pytanie brzmi: Ile trzeba zebrać? Ile to jest pięć talentów czy dwa talenty? Skąd będę wiedział, że już zebrałem dosyć? Jak nie mieć wątpliwości, czy sam nie jestem sługą złym i gnuśnym? Odpowiada nam pierwsze czytanie z Księgi Przysłów stawiając za wzór niewiastę dzielną. Dlaczego ona taka dzielna? Walczyła na wojnach u boku Joanny d’Arc? Odcięła głowę przeciwnika niczym Judyta Holofernesowi? Urodziła pięć razy trojaczki? Nic z tych rzeczy. Autor Księgi Przysłów tak ją opisuje:
Serce małżonka jej ufa,
na zyskach mu nie zbywa;
nie czyni mu źle, ale dobrze
przez wszystkie dni jego życia.
O len się stara i wełnę,
pracuje starannie rękami.
Wyciąga ręce po kądziel,
jej palce chwytają wrzeciono.
Otwiera dłoń ubogiemu,
do nędzarza wyciąga swe ręce.
Tak więc owa niewiasta nie uczyniła nic nadzwyczajnego. Wypełnia po prostu obowiązki jakie nakłada na nią życie. Ot i cała tajemnica. Kościół, czy sam Bóg nie wymagają od nas heroicznych czynów, pieszych pielgrzymek każdego roku do innego sanktuarium, udziału w misjach na terenach gdzie chrześcijaństwo jest prześladowane itd. Powielanie powierzonego nam talentu ukryte jest w naszej codzienności, w tym, co każdego dnia przynosi nam życie pośród naszych obowiązków i przyjemności. To tutaj wypełnia się nasze powołanie i otrzymujemy sposobność uczestnictwa w stwórczym dziele Boga, w pomnażaniu Jego majątku, którym – mówiąc najogólniej - jest życie i miłość.