niedziela, 13 grudnia 2009

O szczurzołkach i innych takich

Symbol.
1. «znak, osoba, przedmiot itp., które coś oznaczają»
2. «osoba lub zwierzę będące uosobieniem czegoś»

Jak patrzeć na czas związany z Adwentem i Bożym Narodzeniem to symboli, zarówno w postaci ludzkiej, zwierzęcej, roślinnej jak i przedmiotowej, mamy mnóstwo. Zacznijmy adekwatnie i począwszy od najważniejszego. Co takiego? Nie nie od Dzieciątka - Ono nie może być symbolem o czym jeszcze się przekonamy. Niech będą zatem: Najświętsza Maryja Panna, św. Mikołaj, Jan Chrzciciel i Izajasz dalej schodząc niżej (informacja dla zwolenników humanitarnego (sic!) traktowania zwierząt: ja a wami się nie identyfikuję): osioł, wół, barany dalej różdżka wyrastająca z pnia (a więc roślina zielona), lilia, sławetna choinka, stojąca w naszych mieszkaniach lub jej gałęzie skręcone w wieniec adwentowy, mech, jodła, jemioła i wszystko co zimozielone (wreszcie się dowiedziałem, co to jest "szczurzołki", o których mi mówili uczniowie ze Strzelec Op. - po polsku: żarnowiec miotlasty). Teraz coś między rzeczą martwą a rośliną czyli nasiona, głównie wszelkie orzechy laskowe i włoskie, które są symbolem uśpionego życia, które się przebudzi, ale także łamane są symbolem nawrócenia adwentowego. Wreszcie rzeczy: świece adwentowe, świeca roratnia, lampion, słońce, dzień i noc (o ile to jeszcze są rzeczy), ozdoby świąteczne, świecznik adwentowy itd. itd.

Tzw. przez moich uczniów "szczurzołki" :)
 
Sporo tego. Może przyjdą Wam na myśl inne ważne symbole, które pominąłem - zapraszam do komentarza. Nie chcę wyjaśniać znaczenia symboli owych, wyżej wymienionych, gdyż uważam to za zbyteczne no i przecież wiemy, co one oznaczają, a jeśli masz jakieś wątpliwości to, jak mawiał nasz profesor - żadna wiedza nie jest ukryta. Chociaż czekajcie... zw... 
a więc tak - jak się wpisze w wyszukiwarce słowo "choinka" to podpowiedzi dla szukającego jest mnóstwo, ale wybrawszy hasło "choinka bożonarodzeniowa" od razu natknąłem się na gotową na wszystko Wikipedię i muszę przyznać, że tłumaczy wszystko skrzętnie. Wracam jednak do tematu...
... zatem symbol. Wszystkie ww. symbole mają za zadanie coś uosabiać lub coś oznaczać - jak na początku wskazał nam PWN-owski Słownik Języka Polskiego. Św. Mikołaj stał się symbolem dobroci czy raczej dobroczynności, która doprowadziła go do świętości, Maryja jest symbolem zwycięstwa człowieka nad grzechem i szatanem, Izajasz i Jan Chrzciciel symbolizują ascezę, nawrócenie i przygotowanie na przyjście Pana. Wszystkie wymienione i niewymienione symbole oznaczają przede wszystkim na dobro, wskazują na Boga, na wiarę, nawrócenie, życie, które zwycięża śmierć i dlatego Dzieciątko nie może być symbolem, Ono jest punktem odniesienia, Bóg jest tym, do którego odnoszą się wszystkie (i wszyscy - nie podejmuję tu walki z językiem polskim) symbole. W głębi swego znaczenia wszystkie te symbole są dobre i mają być dla nas pomocą w zbliżeniu się do Boga.
Skoro istnieje dobro, to pojawiło się zło i jego pan, który ową, jakże bogata symbolikę postanowił zniszczyć. Na początku wszystko wyglądało niewinnie i nikt się nie spodziewał, że kilka niewinnych wydarzeń może pociągnąć za sobą tak gorzkie i nieopanowane konsekwencje w wyniku których macha się nam dziś przed oczami prawami mniejszości, szeroko (albo raczej dziwnie) pojętej tolerancji i rozdziału Kościoła od państwa. Taktyk walki z symboliką chrześcijańską jest kilka. Oto systematyka, której autorem jestem ja i stworzyłem ją na potrzeby własne, ale sądzę, że każdy może takową sobie sam utworzyć.

1. Zastąpienie - tutaj po prostu nie ma się co dużo wypowiadać, znacie dobrze konsekwencje pojawienia się krasnala z coca coli w miejsce św. Mikołaja, a wszystko zaczęło się od niewinnej reklamy. Oczywiście nie śmiem oskarżać koncernu o dziejowy spisek przeciw św. Mikołajowi. Takich zastępników w formie gwiazdki miast Bożego Narodzenia i Laponii zamiast Betlejem jest wiele.

2. Obrzydzenie - mówiąc krótko: grajmy im kolędy i świećmy lampkami po oczach od początku listopada, aż im bokami wyjdzie. Prawda, że skutecznie i z korzyścią finansową uzyskują efekt?

3. Moda - dziś jest nawet na choinkę moda. Musi być przybrana w konkretne kolory i ozdoby - już nie wypada ubrać choinkę tak, jak się lubi. Tak oto symbol, który wnosił w nasz dom swojskość stał się komercyjnym gościem, który przyszedł się wszystkim pokazać, ale tak naprawdę oprócz modnego wyglądu nie wnosi w atmosferę świąt i domu niczego więcej.

4. Poczucie winy - to nowość. Powoli czyni się z nas straszliwych fundamentalistów katolickich, co wszystkim wpychają swoją szopkę do domów, telewizorów, szkół, miejsc publicznych i zmuszają wszystkich do oglądania scen religijnych - tych, którzy Katolikami nie są, a co gorsza nawet tych, którzy nazywają siebie Katolikami, ale w imię tolerancji porzucili już dawno prawdziwe wartości.

Niech wystarczy. Ten podział jest oczywiście bardzo luźny i nie podejmuje tematu w sposób wyczerpujący, jednak chciałem tylko ukazać pewną tendencję jaka się pojawia i myślę, że mi się udało.
Oczywiście tak Was nie zostawię. Dziś niedziela radości czyli "gaudete" albo raczej odwrotnie "gaudete" czyli "radujcie się", Pan jest blisko. Tak to na szczęście w naszej wierze bywa, że zło w końcu przegrywa. Także w boju o symbolikę Adwentu i Bożego Narodzenia zauważam powolny, powolny (wzmocnienie żydowskie - a więc bardzo powolny :) proces przebudzenia świadomości. Wobec wszystkich zabiegów i starań złego, byśmy porzucili nasze symbole i związane z nimi wartości dochodzi do powolnego przebudzenia i pogubieni katolicy zaczynają na nowo pytać o źródła symboli, z którymi się stykają, a przez to wracają do źródeł odkrywając na nowo znaczenie stajenki, choinki, orzechów, czasu Adwentu. Przykład? Wiem, że coraz więcej osób dobiera kartki świąteczne szukając tych, na których jest stajenka lub scena z niej wyjęta, a poszukiwania to niełatwe. Wychodzą także z użycia sztuczne choinki w przeróżnych kolorach. Są osoby, które wciąż trwają przy tradycji swoich rodziców i dziadków, dzięki czemu będą mogli opowiadać za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat jak to przeżywali święta z rodziną. Powiecie: To nieważne, najważniejszy jest Pan Jezus. Macie rację, ale jest wiemy dobrze, że człowiek potrzebuje symbolu, widzialnej oznaki niewidzialnej, trudnej do określenia rzeczywistości i cała nasza wiara, z Sakramentami na czele, jest nimi przepełniona. Jako, że wyjeżdżam w czwartek na wieś, gdzie internet jest jeszcze towarem trudnym do zdobycia, życzę Wszystkim już dziś powrotu do pierwotnego znaczenia wszystkich adwentowych i bożonarodzeniowych symboli - gwarantuję, można w nich odkryć prawdziwy, zaginiony w zawierusze ostatnich dziesięcioleci, skarb.

niedziela, 6 grudnia 2009

Roraty w Tybecie

I pisz tu o Ewangelii, która jest programem całego Adwentu. Wystarczy sięgnąć do pieśni Adwentowych: Przybądź Panie bo czekamy, Niebiosa rosę, czy też słynna Msza roratnia ks. Raka zaczynająca się od pieśni Spuśćcie rosę. Ewangelię na dziś przeznaczoną (Łk 3, 1-6) to śpiewacie codziennie - śpiewacie, no bo ja przecież w tej, jak to mawia mój znajomy, Włosiowni, nie śpiewam bo i Rorat tutaj nie znają, po prostu inna tradycja, która nie przewiduje na czas Adwentu jakiś specjalnych nabożeństw. Okazuje się zresztą, że jest wiele krajów, w których tradycja rorat jest nieznana. Więc Włosi byliby pewnie nieźle zaskoczeni gdyby dane im było uczestniczyć w takich roratach i słyszeć jak dzieciaki w bodzanowickim kościele wydzierają się (dosłownie) śpiewając Oooooootoooooooo Paaaaaan Bóóóóóóóg przyyyyyyyjdzieeeeeee. Patrząc na Adwent na Śląsku (bo w Polsce to zbyt ogólnie powiedziane, ja nie wiem, jak wygląda adwent w Polsce, wiem jednak, że między regionami istnieją spore różnice) myślę sobie, że chyba tego nam brak, tej świeżości spojrzenia.
Chesterton twierdzi, że żeby dobrze zrozumieć rzeczywistość, którą dobrze znamy, należy uczynić ją nową, oddalić się od niej, spojrzeć na nią z innego miejsca, lub przenieść ją w inne realia. Gdybyśmy zatem udali się do Tybetu i zamieszkując tam u mnichów zostalibyśmy wprowadzeni powoli, w atmosferze tajemnicy i wyjątkowości, w tajemniczy obrzęd wychodzenia z mroku do światła, który to obrzęd mnisi od (koniecznie) niepamiętnych czasów sprawują przed przesileniem zimowym, co ma być formą ubłagania Boga Słońca by zszedł z nieba i jeszcze raz, jak w ubiegłym roku i przez tysiący poprzednich, raczył wydłużyć dzień. Gdyby towarzyszyły temu świece i modły i śpiewy i donośny dźwięk jakiegoś niesamowitego instrumentu, z którego jeden człowiek wydobywa całą orientalną orkiestrę. I gdybyś widział mnicha, który co rano staje patrząc z nadzieją i obawą w stronę wschodu by po 25 dniach grudnia oświadczyć wszystkim, że dnia wreszcie przybyło – byłbyś gotowy. 



 Polski przodek wszystkich mnichów

Po powrocie opowiadałbyś o swych orientalnych doświadczeniach swoim znajomym, o tym, że całe wioski się schodzą do jednego, wyznaczonego miejsca, starcy, rodzice, a przede wszystkim dzieci – wszyscy tak planują dzień, by wieczorem mieć czas na modły. Opowiadałbyś, że miejsce gdzie się spotykają, to najczęściej największy budynek w całej miejscowości i nikt nie żałuje środków na piękne lampiony, złocone figury bożków, zdobne szaty kapłanów. Nade wszystko próbowałbyś przekazać to, czego doświadczyłeś wraz z mnichami, to odczucie pełne nadziei, że noc w końcu zostanie pokonana, odczucie, którego nie jesteś w stanie przekazać znajomym, a przecież tak bardzo byś chciał, jednak wiesz, że tam trzeba po prostu być. Najgorszy zaś byłby odczuwany przez Ciebie niedosyt – świadomość, że przecież tylko liznąłeś tej duchowości gdyż nie znałeś na tyle języka, by śpiewać z nimi, a co dopiero mówić o czytaniu ze zrozumieniem ich Świętej Księgi i o tysiącach lat tradycji, której zrozumienie otwiera wielki świat wiary w jakim żyją ci prości mieszkańcy Tybetu.
Istnieje pokusa, by napisać teraz (w formie przeciwwagi) jak to jest źle, bo nie czytamy Biblii, nie pamiętamy o czym było czytanie na liturgii, jakie były słowa prefacji, oracji i w ogóle cały ten adwent to tak tylko przebiegamy powierzchownie. Jednak jeżeli ja, od wielu lat (ale nie odkąd pamiętam – moje siostry miały by tu wiele do powiedzenia), przeżywałem Adwent bardzo głęboko, choć rzeczywiście nie wsłuchiwałem się jakoś wybitnie, jak to chłopak, w treść liturgii, to oznacza to, że takich jak ja jest o wiele, wiele więcej. Myślę, że spokojnie 2/3 Ślązaków po wywiezieniu na dwa miesiące – listopad i grudzień – poza swój „hajmat” stwierdziłoby, że tęsknią za Adwentem przeżywanym wśród swoich i Roratami w rodzinnej parafii. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie. Ile razy spotykałem na kolędzie chorych i starszych, którzy mówili, że daliby wszystko by uczestniczyć przynajmniej w jednych Roratach. Co to oznacza? Że żyjemy nasza wiarą, ale jej powszedniość utrudnia nam zobaczyć jej bogactwo – rutyna jest naszym wrogiem. Tego posta napisałem, by pobudzić nas wszystkich do nowych poszukiwań i do zadania sobie pytania, czy naprawdę trzeba być czegoś pozbawionym, by zauważyć, jak było to piękne?

wtorek, 1 grudnia 2009

Pokaż swoją twarz


Mój znajomy (mam nadzieję, że się nie obrazi, że podjąłem tutaj przykład jego osoby) jest dyrektorem w jednej z polskich szkół, która nosi imię naszego wielkiego rodaka Jana Pawła II - szkół takich jest wiele nawet w moim województwie wiec niewielu się domyśli, o którą szkołę mi chodzi. Kilka lat temu, jak co roku od momentu nadania szkole tak zacnego patrona, postanowił uczcić Dzień Papieski (a może rocznice wyboru, lub rocznicę śmierci - nie jestem pewien) w bardzo prosty sposób - każda klasa na początku wybranej lekcji miała pomodlić się krótko w intencji zmarłego już papieża. Nie było z tym żadnego problemu, gdyż zarówno wszyscy nauczyciele, jak i wszyscy uczniowie byli katolikami więc nie trzeba było obawiać się problemów na poziomie międzywyznaniowym itp. Jakież było zdziwienie dyrektora, gdy po kilku dniach zadzwoniono z kuratorium z upomnieniem, gdyż jeden z rodziców zadzwonił ze skargą, iż jego dziecko musiało modlić się za papieża. Na argument, ze przecież szkoła jest w 100% katolicka odpowiedziano tylko, że trzeba być delikatnym i uważać w podejmowaniu takich przedsięwzięć.
W ewangelii z ubiegłej niedzieli po słowach opisujących wydarzenia tak straszliwe, że aż ludzie mdleją ze strachu, pojawiają się słowa zaskakujące: A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie (Łk 21, 25-28.34-36). Czy towarzyszy Wam, podobnie jak mi, przeświadczenie, że my chrześcijanie mamy teraz właśnie spuszczone głowy? Zmuszeni  zostaliśmy to tego, by się wstydzić swej wiary, by wysłuchiwać z każdej z możliwych stron, jak to jesteśmy strasznie nietolerancyjni, jak to prześladowaliśmy na przestrzeni dziejów mężów uczonych (jeśli - podobnie jak połowa Polaków - uważasz, że Galileusz spłonął na stosie to przeczytaj TEN artykuł) a teraz także pragniemy rządzić, sterować całym światem. Ludzie (niestety także ci, którzy mianują się wierzącymi) łykają jak ryba haczyk każde kolejne doniesienie o kościelnych aferach, nadużyciach, spiskach, tajemnicach, bogactwach, skarbach, kryminalnych sekretach etc. Każde takie doniesienie, niezależnie od tego, czy jest prawdziwe, czy nie, potęguje atmosferę niechęci, chorej i bezpodstawnej zazdrości i nieufności, w zetknięciu z którą, każdy głęboko wierzący chrześcijanin, świadom tego Kim jest Kościół, opuszcza z pokorą głowę czując własną bezsilność wobec takowych argumentów, nie wiedząc jak zareagować, jak podjąć dialog z ignorancją, która panoszy się zarażając coraz to kolejne osoby. 

Towarzyszy nam coś na kształt wstydu, który osłabia nasza wiarę, napycha nasze serca wątpliwościami, czy jest sens wierzyć we współczesnym, nowoczesnym świecie. Uczucie bycia dumnym ze swojej wiary nie udziela się nam zbyt często, a szkoda, bo jeśli nie jesteśmy dumni to jakie inne odczucie drzemią w nas? Warto je nazwać, gdyż dzięki temu możemy odnaleźć w nas samych przeszkody, które sprawiają, że zamykamy się z wiara i Bogiem w swoim własnym, ciasnym światku zlęknieni, czy aby na pewno nikt nie zauważy, że mam Boga w sercu - jestem Katolikiem. Tymczasem świat od zawsze potrzebował "Bożych Szaleńców" - ludzi, którzy świadectwem swej wiary sprawiali, że ich otoczenie nie mogło pozostać obojętne, musiało się deklarować: Jesteśmy z nim lub przeciw niemu? Wierzymy czy odrzucamy głoszoną przez niego wiarę? Bowiem wobec człowieka, który jasno, swoim życiem, wyraża wiarę w Boga nie można pozostać obojętnym. Każdy też, kto nie chodzi ze spuszczoną głową, tylko pokazuje swoja twarz mysi się liczyć z tym, że czasem te twarz ludziom się nie spodoba i dostanie "z liścia". Tego też się obawiamy, jednak czy warto żyć jakby się nie żyło w imię świętego spokoju? Na pewno nie, gdyż wiąże się to z ryzykiem, że w końcu damy się przekonać tym, którzy mówią: Kościół jest "be" i głupi i skończymy jak rodzice ucznia z anegdoty od której rozpocząłem - grozi nam pomieszanie, które prowadzi do zatarcia sensu naszej wiary.
Owszem, można powołać się teraz na słowa Chrystusa i powiedzieć, że głowy to my mamy podnieść na końcu czasów - kiedy to jednak będzie? Okazuje się, że każdy odczytuje te słowa wg swego serca w wyniku czego nigdy nie brakowało chrześcijan z podniesionymi głowami, którzy pojawiali się dokładnie wtedy, kiedy byli światu potrzebni i sami stali się dla nas znakiem czasu.