niedziela, 25 października 2009

Między ustami a brzegiem pucharu



Pewna pani zaplanowała sobie kolację dla rodziny. Żaby ją jednak przygotować potrzebowała dużej patelni, której niestety nie miała. Przypomniała sobie jednak, że sąsiadka ma takową i postanowiła, że pójdzie do niej " na pożyczki". Jednak, gdy już wychodziła z domu zaczęły nachodzić ją wątpliwości: „A jeśli mi nie pożyczy? Różnie to może być... hmm... a nie no pożyczy. Choć nie, pewnie nie pożyczy, ona taka jest, że nie pożyczy” – i tak idąc rozważała wątpliwości, które stawały się coraz silniejsze: „Na pewno nie pożyczy. Ona mnie za bardzo nie lubi, a do tego pewnie się będzie bała o tę swoją patelnię, że coś sie z nią stanie. Absurd! Co ja mogę zrobić z jej patelnią?”. Gdy stanęła w progu domu sąsiadki i ta otwarła jej drzwi, wrzasnęła jej prosto w twarz: „Wsadź sobie w gardło tę twoją patelnię!”
To jedna z moich ulubionych anegdot. Pokazuje ona jak wiele może się dokonać między przysłowiowymi „ustami a brzegiem pucharu”.
Dziś w ewangelii czytamy i niewidomym żebraku Bartymeuszu (Mk 10,46-52). Pojawia się w tym fragmencie wiele ważnych szczegółów. Ja chciałbym zwrócić uwagę na jeden, korespondujący z przedstawioną powyżej anegdotą. Pomiędzy wołaniem Bartymeusza a słowami Chrystusa: Idź, twoja wiara cię uzdrowiła, pojawia się bardzo symboliczna pauza pełna napięcia, które podkreśla ewangelista. Oto ludzie wpierw uciszają żebraka, by nie zaprzątał głowy Mistrzowi. Później znowu mówią mu: Bądź dobrej myśli, wstań woła cię. Z tych dwóch elementów wybiorę tylko jeden: uciszanie.
Modlitwa jest tak nieodłącznym elementem naszego życia, że często jakoś nie skupiamy się za bardzo na jej zadaniu, na roli, jaką ma odgrywać. Nasze intencje są błahe, a czasem wręcz dziecinne: o zdrowie dla mnie i mojego psa, o napisanie dobrze sprawdzianu, żeby w długi weekend świeciło słońce itp. Dopiero, gdy życie nas doświadczy, gdy intencja staje się poważna, gdy naprawdę zaczynamy szukać pomocy u Boga, dopiero wtedy odkryć możemy, bo często wcale nie odkrywamy, czym naprawdę jest modlitwa. Decydujący zaś jest czas, jaki mija pomiędzy naszą modlitwą, a jej wysłuchaniem. Gdy zaczynamy wzywać Boga, Jego pomocy, od razu pojawiają się głosy, które chcą nas uciszyć: 

1. Jeszcze się modlisz? Frajer. Co sobie myślisz? Że Pan Bóg przyjdzie ci z pomocą? Boga nie ma, a religia to opium dla ludu. Chłopie, to nie średniowiecze, obudź się – można doświadczyć takich dobrych rad ze strony znajomych, lub rodziny (czasem nawet o zgrozo, tej najbliższej rodziny); 
2. Z „pomocą” idą także „głęboko wierzący”, czyli ci, którzy uważają, że na pewno wierzą lepiej od ciebie. Acha, nie przejmuj się, oni wierzą lepiej od każdego. Taki ci powie: No nie dziw się, że Pan Bóg Cię nie słucha. Popatrz na swoje życie. Kim w ogóle jesteś, żeby teraz prosić o pomoc – wstydu nie masz. Naważyłaś piwa to siedź teraz cicho i pij... „twój kielich z Bożej woli”. Taki głos niestety możesz nawet usłyszeć w konfesjonale od księdza, który nie wiedzieć czemu,  postawił siebie w miejscu Boga i sam wie lepiej, co ci powiedzieć, żeby ci w pięty poszło;
3. W nas samych budzi się sumienie. Wydawać by się mogło, że to dobrze. Tak dobrze, jeżeli sumienie jest prawdziwe, czyli odpowiednio uformowane i zdolne poprowadzić nas w odpowiednim kierunku. Jednak, gdy jesteś skrupulantem, to sumienie ze swoim: to twoja wina, nie pokazuj się Bogu na oczy i siedź cicho, bo nie jesteś godzien etc. wyprowadzi cię na manowce wątpliwości.
4. Jeszcze ważniejszym uciszaczem jest nasz oświecony (chyba telewizorem), techniczny, naukowy, a nade wszystko nowoczesny rozum. Ten ci dopiero wykaże bezsens tak zaściankowych praktyk jak modlitwa.
Każdy z nas może sobie znaleźć jeszcze wiele innych przeszkód, które próbują uciszyć naszą modlitwę, nie chcę się tu zbytnio rozwodzić. Niemniej najważniejszy jest efekt, który sprawia, że Pan Bóg nie ma nawet szans nam pomóc, gdyż zanim się do nas odezwie rzucamy mu w twarz, niczym kobieta z anegdoty: Ja wiedziałem, że na Ciebie Boże liczyć nie można.
Jak temu zaradzić? 

Bartymeusza uzdrowiła siła jego wiary w to, że Bóg mu pomoże, a im bardziej go uciszano tym głośniej wołał: Jezusie, synu Dawida, ulituj się nade mną. Ze słów Chrystusa: Idź, twoja wiara cię uzdrowiła wiemy jedno - Bartymeusz wierzył w to, że zostanie uzdrowiony od samego początku. My działamy nieco inaczej, bardziej na zasadzie: „Pomodlę się, z nuż się uda. Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi”. Kto z nas klękając do modlitwy wierzy, że zostanie ona wysłuchana? Wobec takiej wewnętrznej postawy każdy głos niosący wątpliwość sprawia, że zamiast krzyczeć jeszcze głośniej powoli milkniemy. W ten sposób zamykamy nasze życie na Boże działanie i sami odwracamy się od Boga. Powiesz sceptycznie: „Tracimy niewiele”. A wiesz, czego doświadczają ci, którzy uwierzyli, że Bóg działa w naszym życiu? Opisują to tak: 
Gdy Pan odmienił los Syjonu,
wydawało się nam, że śnimy.
Usta nasze były pełne śmiechu,
a język śpiewał z radości.

Mówiono wtedy między poganami:
„Wielkie rzeczy im Pan uczynił”.
Pan uczynił nam wielkie rzeczy
i ogarnęła nas radość.

Odmień znowu nasz los, Panie,
jak odmieniasz strumienie na Południu.
Ci, którzy we łzach sieją,
żąć będą w radości.

Idą i płaczą
niosąc ziarno na zasiew,
lecz powrócą z radością
niosąc swoje snopy.

                                             Ps 126

poniedziałek, 19 października 2009

Piękne inaczej


Tego posta dedykuję wszystkim, wrażliwym na sztukę i piękno, budowniczym kościołów, którzy zobowiązani zostali do realizowania, co tu owijać w bawełnę, kretyńskich projektów.
 


Bóg stworzył ten świat dobrym i pięknym, jak sam stwierdził (odsyłam do opisu stworzenia w Księdze Rodzaju) – ziemia, niebo, morza, rośliny, zwierzęta, człowiek – wszystko piękne i zarazem wartościowe. Niemniej, jak dobrze wiemy, dzieje człowieka potoczyły się w taki sposób, że odkryliśmy niektóre rzeczy piękniejszymi i cenniejszymi od innych: złoto, szarif, diament, srebro, obrazy Caravaggia, rzeźby Michała Anioła, dzieła antycznej architektury, etc. Niektóre z nich są tak cenne, że aż bezcenne :D, czyli nie można ich nabyć, stać się ich właścicielem, wejść w ich posiadanie. Co o tym zdecydowało? Znowu – na pewno ich piękno, dalej trwałość i rzadkość występowania, unikatowość, wreszcie szlachetność – tych cech można by wyliczyć mnóstwo. Wszystkie te dobra tak nas urzekły, że z czasem zaczęliśmy używać ich w celu określenia dobrych i pięknych cech człowieka: Jan Chryzostom, czyli Złotousty (nie trzeba tłumaczyć dlaczego, a jeżeli się tylko domyślasz dlaczego idąc po najprostszej linii interpretacji, to domyślasz się dobrze), piękna jak Venus z Milo, szmaragdowość Śląska, o której zwykł mawiać abp Nossol (szmaragd jest tym szlachetniejszy im więcej zawiera minerałów, tak abp nawiązywał do zróżnicowania ludności na Śląsku, która nadaje mu szlachetności), szafirowe oczy, „złota rączka”, kryształowa postać itd. Swoją drogą polecam takie ćwiczenie by wynaleźć podobne określenia – to bardzo interesujące.
Nie słyszałem nigdy, by dobrą cechę określano czymś przeciętnym: szlachetna jak błoto, złocista jak plewy czy popularna jak kamień. Za to mówi się: popularna jak frytki i coca cola (szlachetność jednego i drugiego jest wątpliwa, szczególnie, gdy pierwsze jest zimne, a drugie ciepłe). Rzeczy brzydkie i odrażające przyrównujemy do tego, co jest dla nas brzydkie i... odrażające (zaskakująca logika) więc pozwólcie, że w tym miejscu nie będę się rozwodził nad przykładami, choć wiele ciśnie mi się na usta.
Będąc w Perugii wybrałem się ze znajomymi do jednego z najsłynniejszych muzeów we Włoszech, we Florencji. Gdy przechadzaliśmy się po niekończących się wnętrzach podziwiając sztukę poprzednich wieków, począwszy od antyku, nagle padło pytanie: a co po nas zostanie?
Oczywiście nieśmiertelne złoto i kamienie szlachetne wciąż cieszą się praktycznie niezmienną wartością, gorzej jest ze sztuką w każdym jej współczesnym wydaniu. Muzea, teatry, telewizja, filharmonie, architektura i inne, oferują nam dziś coś, co nazywają sztuką, ale w pierwszym kontakcie jakoś nie wzbudzają naszego zachwytu czy wzruszenia – częściej odrazę, zdziwienie, pytanie w stylu: Ach więc to jest dzieło: „Współczesna Venus”, achaaaaaa… hmmm… a gdzie ona ma nogi, a gdzie ręce? Nie ma? Czy piękne? No skoro tak mówią… Dopiero pod wpływem mody i zagrażającej nam opinii, że się nie znamy, przyznajemy: Taaaaak, pięęęękneeeee... i w ogóle. Co to jednak za sztuka, która nie potrafi zachwycić sobą, tylko jej piękno musi nam być wmówione? (Zaznaczyć muszę w tym miejscu, że jeżeli jesteś barbarzyńcą, którego nie wzrusza jakiekolwiek piękno, to ów tekst nie jest adresowany do Ciebie. Możesz wrócić do krzesania ognia i polowania na mamuty.) Od tak rozumianego piękna bardzo szybko przeszliśmy do punktu, gdzie to, co brzydkie, a nawet satanistyczne czyli nie tylko brzydkie ale i złe w swej intencji podstawowej, zostało nazwane sztuką i pod tą przykrywką szerzy się po świecie. Wymienić tu wystarczy takie osoby jak: F. Bacon, H. R. Giger, Austin Osman Spare, które zajmują się sztuka tzw. anty-ikonostasu. Nie dziwi zatem, że papież Benedykt XVI, zaniepokojony tym, jak to określono, że przymierze wiary i sztuki zostało zerwane (abp Gianfranco Ravasi, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Kultury), zaprosił do siebie 480 artystów z całego świata. Spotka się z nimi w kaplicy sykstyńskiej 21 listopada br. 


Kiczu i brzydoty nie ustrzegła się niestety nawet sztuka sakralna: kościoły wyglądające jak sale gimnastyczne lub stodoły, postać ukrzyżowanego Chrystusa wykonana ze złomu, wizerunki świętych z plastiku ze słodkimi oczkami, aniołki ze skrzydełkami z piórek, no i nieszczęsna Najświętsza Maryja Panna, której wizerunek chyba najbardziej został sponiewierany na plastikowych obrazkach lub używany jako forma do plastikowych butelek na „cudowną wodę” – to tylko niektóre przypadki brzydoty i kiczu, które niejednokrotnie graniczą ze świętokradztwem, a które sam w życiu widziałem moimi własnymi oczami, a przecież nie żyję za długo na tym świecie. Aż strach pomyśleć co mnie jeszcze czeka.
Uzdrowienie? 

Źródłem piękna jest Bóg, a człowiek stworzony na Boży obraz nazywa na ziemi to co piękne. To my od zawsze odkrywaliśmy piękno tego świata i w konfrontacji z wiarą, odnajdywaliśmy potwierdzenie tego piękna i szlachetności. To, że nie potrafimy odróżnić piękna od brzydoty, oznacza niestety, że mamy również problemy z odróżnieniem szlachetności od marności oraz dobra od zła, gdyż szlachetność, piękno i dobro zawsze idą w parze i nie można ich rozdzielić. Cóż to za piękno, które nie jest dobre, lub dobro, które nie jest piękne? Ten brak zdolności osądu tego świata stał się pewnym znakiem naszych czasów, który należydobrze odczytać i z tym zadaniem pozostawiam siebie i Was.

czwartek, 15 października 2009

Słodycz powodująca ból

„Zobaczyłam tuż przy sobie po lewej stronie anioła, zupełnie cielesną postać, jaka zwykle w mych widzeniach się nie ukazywała (…). Anioł (…) bardzo piękny, (…) musiał należeć do tych aniołów, którzy są całkiem rozpromienieni żarem miłości boskiej; (…). Widziałam w ręku anioła Serafa długi złoty grot i zdawało mi się, jakoby go utopił po kilka razy w moim sercu, tak że czułam, jak żelazo przeszywało mi wnętrzności. A gdy je wyciągnął, zabrał serce moje i pozostawił mnie całkiem płomieniejącą miłością do Boga”.

Słowa wizji św. Teresy Wielkiej (Teresy od Krzyża, Teresy Hiszpańskiej) ujął w rzeźbę Giovanni Loranzo Bernini. Jeżeli ktoś z Was zastanawiał się, dlaczego umieściłem na logo mojego blogu słodkiego aniołeczka, to już ma odpowiedź. To nie jest słodki aniołek - to posłaniec, którego odważyłbym się nazwać "posłańcem Bożej Miłości".
Dziś wspominamy w Kościele Katolickim św. Teresę Wielką. Świętą, która - i tu ciekawostka - zmarła w roku 1582 w nocy z 4 na 15 października, bo akurat wtedy papież Grzegorz XIII dokonywał zmiany kalendarza. Wywołało to zresztą problemy z ustaleniem daty śmierci i - co za tym idzie - wspomnienia świętej.
Gdy rano otwarłem brewiarz i zobaczyłem to wspomnienie, od razu przypomniała mi się rzeźba Berniniego. Nie będę rozwodził się nad kunsztem mistrza, nad detalami, jakie zostały zastosowane, nad grą światła itd. Możecie o tym poczytać na wielu - mniej lub bardziej profesjonalnych - stronach internetowych.
Kogoś, kto przychodzi pod ten ołtarz urzeka fakt, jak skutecznie oddane zostały słowa św. Teresy dotyczące wizji, od której rozpocząłem posta, a które dalej brzmią następująco:
"Ból był tak ostry, że wydałam kilka razy dźwięk podobny do lamentu, ale słodycz powodująca ten ból była tak niepohamowana, że nikt nigdy nie pragnąłby jej utracić. (...) Nie był to ból ciała, ale duszy, chociaż ciało wydawało się go odczuwać bardzo intensywnie".
Myślałem o tym, czy - prowokacyjnie - nie rozpocząć posta od tego fragmentu. Teraz już wiecie, dlaczego to dzieło nosi nazwę "Ekstaza św. Teresy". Od momentu stworzenia dzieła przez Berniniego nie milkły głosy obruszenia czy nawet zgorszenia, gdyż tak jak powyższy cytat, wycięty z kontekstu, kojarzy się z ekstazą seksualną, tak też, gdy stoi się przed rzeźbą w kaplicy Cornano w kościele Santa Maria delle Vittoria, trudno jest się oprzeć wrażeniu, że postać św. Teresy, wyjęta z reszty kompozycji ową ekstazę przedstawia.
 Po co piszę tego posta? Czy w ogóle do czegoś zmierzam?
To post dla tych, którzy czytając go, uśmiechali się pobłażliwie (a może z politowaniem) pod nosem. To post dla tych, którzy ponad wszystko stawiają ziemskie przyjemności i w nich szukają pełni, szukają ekstazy, którą daje seks, narkotyki, lenistwo, obżarstwo, lekkomyślność, rozpusta itd. - czyli po prostu do nas wszystkich, do nas, poszukiwaczy-kolekcjonerów namiastek jaki oferuje nam ten świat. To post - nie, nie post, bo to by oznaczało, że ja sobie to teraz wszystko wymyśliłem, a tymczasem to, o czym piszę zawiera się w życiu św. Teresy, w jej przeżywaniu bliskości i Miłości Boga. Jej życie zatem (a nie mój post), ma nam przypominać wciąż, że Jedyną Miłością jest Bóg. Bóg jest Miłością - popularne słowa, które próbuje się sprowadzić do poziomu pustego sloganu. Jeżeli jednak są tylko sloganem, jeżeli Boża Miłość nie ma żadnego wpływu na nasze życie, to co przeżywała św. Teresa od Krzyża? Nic? Więc dlaczego to nic stało się natchnieniem owocującym wspaniałym dziełem Berniniego?



niedziela, 11 października 2009

Biedny człowiek


Nie ulega wątpliwości, że odbiór Ewangelii, jej interpretacja, zależy w dużej mierze od słuchacza – jego wiedzy, jego przekonań, ale coraz częściej przekonuję się, że od jego temperamentu, charakteru, doświadczeń. Na dzisiejszego młodzieńca (Mk 10, 17-30) zawsze patrzyłem jako na człowieka, który chciał naprawdę dobrze. Przyszedł do Chrystusa ze szczerym pytaniem i troską o własne zbawienie. Niestety, stał się ofiarą samego siebie, swego bogactwa i przywiązania do niego. Nieszczęśnik, biedaczek, człowiek tragiczny w jakiś sposób, czy też „biedny człowiek” – jak by powiedziała jedna z moich znajomych sióstr zakonnych ze Strzelec Op. Tak właśnie myślałem… do dziś.
Dziś, pod wpływem lektury różnych komentarzy, naszła mnie myśl, że ten człowiek wcale nie był taki biedny i tragiczny, spojrzałem na niego od całkiem innej strony. U wszystkich synoptyków pojawia się przytaczana scena. Marek pisze, że był to człowiek bogaty, Łukasz, że był młody, a Mateusz, że miał wiele posiadłości. Czego brakowało człowiekowi tak urządzonemu w życiu (któż nie marzy o tym, by być młodym i bogatym), że przyszedł do Jezusa z pytaniem, jak ma osiągnąć życie wieczne? Brakowało mu tylko, by Jezus mu powiedział: Chłopie, mówisz, że przestrzegasz wszystkich przykazań – jesteś święty, jesteś ideałem, takich jak ty potrzebuje ten świat.
Gdyby tak przyjąć zatem, że młodzieniec był mądry, pobożny, przestrzegał prawa, ale był też przebiegły i odegrał przedstawienie przed wszystkimi - przybiegł, upadł przed Chrystusem na kolana i zadał Mu pytanie, a wszyscy słuchali, co też będzie się działo, wtedy jego obraz diametralnie się zmienia, wtedy rozumiemy też jeszcze lepiej, dlaczego po słowach Jezusa: Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim młodzieniec posmutniał. Dla niego nie istniało nic poza bogactwem tego świata, nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niego.
Tak wiem, to pachnie nadinterpretacją tekstu Ewangelii. Moze poniosła mnie fantazja, ale nie martwcie się - niezależnie od tego, jak zinterpretujemy ten tekst, wszyscy dojedziemy do jednego wniosku – Chrystus nawołuje nad do zadania sobie pytania: "Co jest dla mnie ważne? Co, lub kto, zajmuje pierwsze miejsce w mym sercu?" Jeżeli to jest ten świat, nie łudź się, w pewnym momencie okaże się, że jesteś posiadaczem rzeczy tak naprawdę bezwartościowych z punktu widzenia wiary, z punktu widzenia Bożej logiki, Bożej Mądrości. Prawdziwym skarbem, jak pisze autor natchniony, a słuchamy w pierwszym czytaniu (Mdr 7,7-11), jest Mądrość, bo wszystko wobec niej jest garścią piasku, a srebro przy niej ma wartość błota. Mądry człowiek napisał tę Księgę Mądrości J i dodaje on: Przeniosłem Ją [mądrość] nad berła i trony i w porównaniu z nią za nic miałem bogactwa. 
Co się stało z bogaczem po jego odejściu? Nie wiemy. Ewangelista sugeruje, że nie sprzedał swego bogactwa, przynajmniej nie w tym momencie. Towarzyszy mi jednak nieodparte wrażenie, że w jego spotkaniu z Chrystusem zostało nazwane to, co przeczuwał gdzieś w sercu zanim przyszedł do Jezusa. Mam wrażenie, że ów młodzieniec wiedział, że jego przywiązanie do bogactwa odcina go od Boga. Dlatego właśnie, gdy Chrystus nazywa głośno jego obawy ogarnia go smutek. Co się z tego smutku zrodziło? Nawrócenie, czy zgorzkniałość – nie wiemy. Jednak gdy, koniec końców, patrzę na młodzieńca i jego historię, to muszę przyznać rację ww. siostrze zakonnej: Biedny człowiek.

poniedziałek, 5 października 2009

Bogobojny

Dzieci, które boją się rodziców- są jeszcze takie? Jeżeli są, to rodziny, których są członkami, nazywa się patologicznymi, rodzicom odbiera się prawo do wychowywania dzieci, a nieszczęsne dzieciaczki czyni się na różne sposoby "szczęśliwymi". A jeszcze całkiem niedawno – przynajmniej na Śląsku – rodzice i dziadkowie ze zdziwieniem stwierdzali: Te dzieci to sie nos tero wcale nie bojom (chyba nie muszę tłumaczyć). Oczywiście nie chodziło o to, że rodzice każde przewinienie dziecka karali kablem, pasem i trzygodzinnym obieraniem ziemniaków z kiełków w piwnicy wśród pająków i ślimaków przy „blasku” dwudziestopięciowatowej żarówki. Nie chodzi też o to, że dzieci miały rodziców za nic. Mówiąc „nie boją się” miano raczej na myśli jakąś formę braku szacunku, bardziej przyjacielskie podejście do rodziców, zanik patriarchalnego, czy też matriarchalnego autorytetu – relacje wewnątrzrodzinne się przebudowały i nadal się przebudowują, ale to osobny temat, którego śladem nie zamierzam dziś podążać. Te dokonujące się zmiany powodowały niemniej, że rodzice reagowali tak nie inaczej.
Psalmista dwa razy podkreślał wczoraj (Ps 128): szczęśliwy, który boi się Pana, błogosławiony, który boi się Pana. Czy Boga mamy się bać? Tak, ale w takim sensie, jak boimy się rodziców. Nie chodzi zatem o to, że Bóg tylko czeka na nasze potknięcie by zesłać na nas szarańczę, albo przynajmniej katar. Nie mamy bać się Boga, ale świadomi Jego miłości do nas powinniśmy żyć z lękiem, obawą, że zawiedziemy Boga, tak jak dziecko może zawieść rodziców, ich oczekiwania, ich zaufanie. Jeżeli ktoś żyje w normalnej, zdrowej relacji miłości ze swymi rodzicami, to nie ma dla niego gorszego przeżycia i kary niż szczere, nieteatralne słowa rodzica: Zawiodłem się na tobie. Dlaczego tak postąpiłeś? Czemu nie poprosiłeś o pomoc, nie spytałeś się, nie poradziłeś? Wolałbyś wtedy, żeby po prostu walnęli cie z tak zwanego "liścia" w tak zwany "pysk" i nic nie mówili – tak ci wstyd. Ten wstyd jednak później motywuje nas do tego, byśmy nie popełniali tych samych błędów.
Przenosząc tę relację na relację z Bogiem od razu dowiadujemy się, co miał na myśli Psalmista i dlaczego Chrystus mówi: kto nie przyjmuje Królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego (Mk 10, 2-16).

PS.: Na zdjęciu św. Franciszek patrzący w kierunku Porcjonkuli, miejsca, gdzie odbudował kościół. Św. Franciszek przyszedł mi na myśl, jako wzór człowieka bogobojnego. Od środy (30.09.) jestem w Wenecji. Póki co, nie mam Internetu pod ręką – stąd moje spóźnienie z publikacją posta. Jak się wszystko ureguluje to na pewno się dowiecie więcej o tym mieście - jak mawia mój znajomy - kryminalistów, oszustów, złodziei i barbarzyńców.