sobota, 19 czerwca 2010

O tym, czego w telewizorze nam nie pokażą

     Gdy kilka lat temu znajomy mi ksiądz został wysłany przez biskupa na studia doktoranckie, to po ogłoszeniu tej nowiny w parafii ludzie gadali: "A słyszała pani? Ten nasz wikary już nie będzie księdzem. Teraz będzie ludzi leczył."
     Z czego rodzą się plotki? Najczęściej z niewiedzy – albo ktoś czegoś dobrze nie dosłyszy, albo nie zrozumie, co było mówione, albo źle kojarzy fakty, albo jeszcze brakuje mu wiedzy niezbędnej do tego (jak w przypadku powyżej) by zrozumieć co się dzieje. Oczywiście gdyby zapytać, wszyscy unikają plotek, nikt się nimi nie posługuje, mało kto w nie wierzy. Są przedmiotem drwin, wywołują litościwy uśmieszek, kojarzą się z zaściankowością i z babami w najgorszym rozumieniu tego słowa, czyli z takimi, co to nic nie robią tylko cały dzień wiszą na płocie i patrzą kto, gdzie z kim i dlaczego, by potem przekazywać te informacje dalej. Najważniejsze by wyłowić fakty nikomu nie znane, snuć teorie przez nikogo wcześniej nie wyreżyserowane i po prostu zachwycać, zachwycać i zachwycać tym, że się wie, wie i wie (a inni NIE!).
     I wszystko jest w miarę dobrze, gdy cały opisany proceder dokonuje się na wiejskim podwórku, czy w blokowej klatce, gdyż w przypadku wyrządzenia szkód szybko można zlokalizować źródło krzywdzącej plotki i je unieszkodliwić. Zresztą małe społeczności mają to do siebie, że wiedzą kogo warto słuchać uważnie, a kogo nie. Sytuacja pogarsza się, gdy plotka urasta do olbrzymich rozmiarów i zakrywając się pseudoautorytetem, używana jest do manipulacji całymi grupami ludzi, a nawet społecznościami. Wtedy plotka – co chyba jasne – może wyrządzić wiele złego wpływając na nasze myślenie, a przez to nawet na nasze życie. Terminy: "w gazecie pisali", "w radio mówili" i "w telewizorze pokazywali" wciąż mają się dobrze i świadczą o poziomie niezależności myślenia całych narodów.
     Dziś (Łk 9,18-24), o zgrozo konsternacjo (jak mawiał mój nauczyciel historii) Pan Jezus pyta uczniów o plotki: Za kogo uważają Mnie tłumy?, po chwili zaś pyta uczniów: A wy za kogo Mnie uważacie? Przesprytny, że tak powiem, wybieg. Gdyby zapytał uczniów od razu za kogo go uważają, to szybko wkradły by się w ich myślenie plotki i opinie ludzi i nie odpowiedzieliby swoimi poglądami lecz ogólnikami krążącymi wśród ich znajomych: "Wiesz Panie Jezu ja myślę, że jesteś Eliasz, albo Janem Chrzcicielem jesteś, bo tak też mówio". Tymczasem uczniowie wraz z drugim pytaniem dostają klina – jasny sygnał od Pana Jezusa, że nie interesuje Go, co mówią inni, Jego interesuje, co myślę ja sam – Jego uczeń i Apostoł.
     To pytanie, przed którym stajemy my sami. Nie chcę jednak pisać o tym, że każdy z nas ma, musi, powinien uczynić teraz rachunek sumienia i zapytać siebie: A JA? Kim dla mnie jest Pan Jezus? To jasne – wciąż należy zadawać sobie to pytanie. Jednak zauważcie, że owo pytanie zadane uczniom tak, a nie inaczej podkreśla ich osobistą odpowiedź i osobistą odpowiedzialność przed Bogiem. Często spotykamy się dziś z twierdzeniem – jesteś Katolikiem, bo urodziłeś się w katolickiej Polsce. To prawda, ale to nie wszystko. Nie mogę odmawiać Credo dlatego, ze moja babcia i ojciec też je odmawiali – to by oznaczało, że odpowiadając na Chrystusowe: Za kogo mnie uważasz? wciąż opowiadam o tym, co myślą o Nim inni. Tymczasem właściwa odpowiedź jest tylko jedna – moja osobista. Pociąga to za sobą pełne konsekwencje w naszym życiu. Na sądzie ostatecznym, gdy stanę przed Bogiem nie będę mógł mieć do Niego żalu, że urodziłem się w rodzinie słabo praktykującej, w której Ojciec wieszał na Kościele psy co niedzielę między rosołem a kotletem. Z tego będzie rozliczany nieszczęsny ojciec, a ja będę odpowiadał najpierw i nade wszystko za siebie, za swoją wiarę.
     Wspomnę jeszcze o tym, że wiele osób staje dziś przed Chrystusowym pytaniem. Dobrze wiemy, że katolicyzm w Polsce miał coś z owczego pędu, a całość scalał wspólny wróg i bieda. Dziś wróg się nieco rozmył, żyje się lepiej (podobno) i wiele osób siada w niedzielę w ławce i nie wie dlaczego, a dusza domaga się odpowiedzi i nie zadowoli się informacją, że Ziuta mówiła, że to dobrze chodzić do kościoła – ba, nie zadowoli jej nawet odpowiedź, że sam papież kazał wierzyć, tylko będzie dalej wiercić dziurę w brzuchu, dopóki nie otrzyma odpowiedzi, lub po prostu nie zostanie zagłuszona, ale nie na długo, bo przecież to pytanie musi wrócić. Co ciekawe wielu unika odpowiedzi, jakby się bali – czego? Że wierzą? Chyba tak. Ludzie naprawdę boją się wierzyć, bo wiedzą, że to oznacza zmianę życia, a przecież lubimy gdy jest jak jest. Dopóki odpowiadamy na Chrystusowe pytanie wymijająco, dopóty odpowiedź ta nie ma wpływu na nasze życie. Jednak odpowiadając na pytanie pierwszą osobą liczby pojedynczej, mówiąc szczere „ja” od razu czujemy cały ciężar odpowiedzialności, jaki niosą ze sobą nasze słowa – odpowiedzialności nas samych za nas samych i za naszą wiarę, bo to ja mówię o mnie przed Tym, który doskonale mnie zna.
     Pan Jezus wiedział, że uzyskanie odpowiedzi od uczniów skieruje ich wiarę na właściwe tory i obudzi w nich poczucie odpowiedzialności za to, co myślą, a w konsekwencji za to, Kogo głoszą. Nie patrzmy więc na innych, nie słuchajmy plotek czy opinii – czas uwierzyć w siebie, na pewno w odnalezieniu właściwej odpowiedzi starczy nam odwagi, serca, rozumu i Bożej łaski.

czwartek, 17 czerwca 2010

Mądrość zstępująca z góry

     Chyba nie ma nic bardziej irytującego w życiu niż świadomość, że ktoś robi z ciebie durnia, głupka czy też mówiąc jeszcze inaczej uważa, że jesteś głupszy niż w rzeczywistości. Może się to odbywać na wielu płaszczyznach i w wielu przestrzeniach (przeszczeniach - jak by to powiedzial jeden ze znanych mi księży) - w szkole, w pracy, w polityce (zjawisko to nasila sie przedwyborczo), na studiach, w restauracji - wszędzie, po prostu wszędzie (niestety także na łonie Kościoła) można spotkać ludzi, którzy innymi manipulują wciskając przysłowiową ciemnotę prosto w oczy i bez skrupułów.
     Apostoł Jakub w swoim liście pisze tak (Jk 3,14nn):

Natomiast jeżeli żywicie w waszych sercach gorzką zazdrość i skłonność do kłótni, to nie przechwalajcie się i nie sprzeciwiajcie się kłamstwem prawdzie! Nie na tym polega zstąpująca z góry mądrość, ale mądrość ziemska, zmysłowa i szatańska.

     Problem jest taki, że jeżeli już się trafi ktoś spełniający warunki A (zazdrość, kłótliwość) to nie potrafi się powstrzymać od konsekwencji B czyli - nie potrafi nie przechwalać się tym na lewo i na prawo wzniecając co rusz spory i konflikty oraz psując krew. A wszysto to podbudowane nienaruszalnym (bo któż je ma naruszyć) przekonaniem o własnej mądrości i doskonałości. I darmo pytać, skąd się tacy biorą - to świat ich kreuje świat, który od dawna uważa, że w życiu trzeba sobie radzić wszelkimi sposobami, czy to przebiegłymi, czy to nieuczciwymi. Już małemu dziecku brzmią w uszach zdania typu: W życiu trzeba sobie radzić, Nie daj się, Dobrze zrobiłeś, że mu oddałeś - i tym podobne. W ten sposób kolejne pokolenia wyrastają na ludzi mądrych, ale niestety nie tą mądrością jaką życzyłby sobie Bóg, tylko mądrością jaką lubi pan tego świata.
     Przyznaję, spotykając ludzi "zaradnych życiowo" (mam na myśli tych nieuczciwych) mamy czasem zarzuty do samych siebie, że jednak można, że inni sie nie przejmują miłością i dobrem i dobrze im się w życiu powodzi - taki nie zginie.

     Zginie - zginie marnie, ale nie będzi tego widział ten świat, bo okazuje się, że można być głupim mąrdością ziemską, gdyż ona ogłupia i nie pozwala zobaczyć tego, co w życiu jest najważniejsze, nie pozwala wznieść oczu ponad portfel, samochód, wygodny dom i własną wygodę czyli ponad to wszystko, co utwierdza nas w przekonaniu, że dom jest tutaj, że tego życia nam wystarczy i nie trzeba szukać innego.
     Mądrości tego świata Jakub Apostoł przeciwstawia mądrość z góry (Jk 3,17nn):

Mądrość zaś zstępująca z góry jest przede wszystkim czysta, dalej, skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od wzgledów ludzkich i obłudy.

     Wczytując się w owe przymioty madrości świat nie znajduje w nich nic atrakcyjnego - dobre dla dewotów i innych nawiedzenców. Fakt - trudno się dziś przebić z takimi wartościami. Dopiero gdy spotykamy osobę mądrą mądrością z góry, dopiero wtedy zauważamy jak wielką ma wartość Boża madrość a wszelkie inne zabiegania i troski tego świata doprawdy bledną. Nie wiem czy jestem dobrze rozumiany więc dookreślę w ten sposób. Spotkam ludzi mądrych (w tym właściwym sensie) i wcale nie są to ojcowie pustyni, czy mnisi benedyktyńscy w stylu wiedźmy Ple-Ple siedzącej w stercie liści. Są to czasem ludzie młodsi ode mnie, studenci (wiem, ze trudno uwierzyć), rodzice - nie zawsze duchowni, choć często także oni. Za każdym spotkaniem wywołuja we mnie poruszenie, pytania o siebie, o priorytety w moim życiu - o mądrość właśnie, mądrość, którą daje mi Bóg i zawsze zostaję po takim spotkaniu z wolą przemiany. I nie ma potrzeby, by ktokolwiek z tych mądrych ludzi przekonywał mnie do swojej mądrości - ona sama broni swojej wartości i broni nas, przed szatańskim pomysłem, że można sobie w tym świecie samemu świetnie radzić.

sobota, 12 czerwca 2010

Co by tu jeszcze zmarnować

Błogosławione marnowanie
     No tak, męczę te egzaminy, a one mnie. W czwartek zdawałem Lud Boży, część drugiej księgi Kodeksu Prawa Kanonicznego. A tam o obowiązkach i prawach wiernych, w tym o ofiarach:
kanon 222 §1:Wierni mają obowiązek zaradzić potrzebom Kościoła, aby posiadał środki konieczne do sprawowania kultu, prowadzenia dzieł apostolstwa oraz miłości, a także do tego, co jest konieczne do godziwego utrzymania szafarzy.
§2: Obowiązani są także do popierania sprawiedliwości społecznej, jak również, pamiętając o przykazaniu Pana, do udzielania pomocy biednym z własnych dochodów.

     Tak, tak wiem – czytelników mojego bloga te słowa nie poruszają, ale wiemy, że po odczytaniu ich na ambonie i to na początku homilii, można by się spodziewać, że niektórym nóż w kieszeni by się otworzył podrażniając leżącego obok węża. A przecież dla nas te słowa nie powinny być żadną nowością, gdyż streszcza je piąte przykazanie kościelne: Troszczyć się o potrzeby wspólnoty Kościoła. Większość zresztą troszczy się o owe z prawdziwym przejęciem i to w wymiarze zarówno materialnym jak i tym duchowym. Kiedy trudno jest oddać coś Kościołowi czyt. Bogu (nie mam bowiem zamiaru podejmować tutaj tematu patologii, gdzie dając na Kościół daje się proboszczowi, a nie Bogu)? No więc: kiedy najtrudniej jest coś ofiarować? Gdy wydaje się, że ofiarowany dar nie służy niczemu konkretnemu, przepada gdzieś bez echa i mimo, że był dla nas cenny, wiele nas kosztował w sensie materialnym, psychicznym czy duchowym, to nie doświadczamy spodziewanych efektów. Co mam na myśli?
     Znak krzyża zrobiony przed posiłkiem w restauracji – niejednego (w tym mnie) kosztuje wiele. Jaki ma sens? Albo czas poświęcony na Mszę świętą niedzielną, podczas gdy inni się wysypiają, albo nawet gdzieś sobie wyjeżdżają zamiast słuchać kazania i gnieść się w ławce. Jaki ma sens? Katecheza w szkole – z punktu widzenia zarówno ucznia jak i (czasem) katechety – czas stracony. Jaki ma zatem sens? Ofiara wrzucona do puszki z napisem: „Jałmużna wielkopostna” – kto wie, gdzie to idą te pieniądze więc jaki ma sens je ofiarować? Każdy znajdzie sobie swój przykład.
     Pytanie zadawane nie po raz pierwszy w dziejach Kościoła Powszechnego. Patrzymy na scenę ewangeliczną (Łk 7,36-8,3), gdzie biesiadnicy wraz z gospodarzem patrzą na kobietę, która prowadziła w mieście życie grzeszne (czyt. prostytutka), która z alabastrowego flakonika wylewa na stopy Jezusowe olejek – jaki? Cóż… w alabastrowym flakoniku nie przechowuje się słonecznego oleju jadalnego, musiał to być towar z wyższej póki. Wylewa ten olejek na… nogi. Nie na głowę, żeby Jezusowi ładnie pachniała, nie może wylać na jego ciało, jest przecież prostytutką, co by to było – jakasik niemoralna propozycja, co najmniej. Więc wylewa olejek na nogi. Zaraz gościna się skończy, Pan Jezus wyjdzie, pył ziemi oklei olejek i tyle z niego zostanie – siakaś bliżej niekreślona maź. To ci dopiero marnotrawstwo. Lecz kobieta wydaje się tym nie przejmować, to jest jej dar, tyle mogła dać: olejek, uniżenie, skruchę i miłość, wszystko dane bez jednego słowa. Nie mówi o co prosi, nie błaga o miłosierdzie, przebaczenie – ona po prostu jest i działa, a pośród zgromadzonych gości tylko Pan Jezus poznał jej serce i odpuszcza jej grzechy.
     Nie znam osobiście żadnej prostytutki. Ale jeśli bym na homilię niedzielną wprowadził jakąś prostytutkę do kościoła i postawił ją innym za wzór nawrócenia, to niejedna osoba mogła by się zgorszyć choćby samym faktem, że ksiądz zna jakąś prostytutkę (dygresja: polecam wywiad z siostrą Anną Bałchan: „Kobieta nie jest grzechem”). Ewangeliczna kobieta lekkich obyczajów stała się dla biesiadujących z Chrystusem i dla nas przykładem nawrócenie. Dała z siebie wiele ryzykując ośmieszenie i zmarnotrawienie swych wysiłków, a nawet potępienie. Otrzymała odpuszczenie grzechów i żyje wciąż w Ewangelii. Dla nas, przywykłych, dzisiejsza scena ewangeliczna wydaje się być nieco słodka, dewocyjna, nie przemawia z tą siłą z jaką przemówiła do jej świadków, to dlatego sięgnąłem do współczesności, gdyż najstarszy zawód świata wciąż budzi u większości ludzi te same reakcje (wyobraź sobie, że zastajesz swojego męża/chłopaka z prostytutką u stóp).
     Ongiś, gdy byłem jeszcze kandydatem do kapłaństwa, o. Tomasz Kwiecień udzielił wywiadu na temat Eucharystii. Książka zawierająca ten wywiad otrzymała tytuł: „Błogosławione marnowanie”. O. Tomasz podkreślał, że nim właśnie jest Eucharystia, gdzie Bóg daje nam Siebie i łaski wiedząc, że wiele z nich po prostu się zmarnuje.
     Popatrzcie – tyle marnowania nie idzie na marne. Więc może warto zaryzykować, byle tylko prawa ręka nie wiedziała co czyni lewa – wszak niebo należy do gwałtowników.

niedziela, 6 czerwca 2010

Posucha

     Kończy się rok kapłański – obfity w wiele wydarzeń, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Kilka gruszek znowu zawisło na drzewie mojego życia (trochę obrazowości:), jedną z tych gruszek właśnie macie przed swymi zacnymi oczętami – blog. Obiecałem sobie: Sylwek, nic na siłę. Nie można bowiem zasiadać co tydzień do klawiatury z nastawieniem: Oto piszę, to na szczęście jest niemożliwe. Są dni, gdy człowieka nachodzi tysiąc myśli na godzinę, a są i takie dni, tygodnie, kiedy czas płynie nieskazany żadną głębszą myślą. Wielu myśli, ze ksiądz to tak po prostu trzęsie jak z rękawa – i mają ku temu niestety podstawy. Nietrudno spotkać kapłanów żywcem głoszących internetowe homilie i czytających z ambony „Współczesną ambonę” – mi prenumerata się skończyła i dlatego przestałem pisać ostatnio na bloga. Żartuję. Nigdy takowej nie miałem.
     Jak rodzi się zatem post? Jak rodzi się niedzielna homilia? Z czytania. Tutaj nie mam żadnych skrupułów – czytam wszystko: komentarze w formie książkowej, opracowane kazania (mam jedną serię na lata ABC), Internet, mam prenumeratę mailową rozważań do czytań niedzielnych, czytam czyjeś blogi, czasem rozmawiam ze znajomymi stawiając proste pytanie: O czym będziesz mówił? A startem jest zawsze Pismo święte. Czytam fragment raz, drugi, trzeci. Czasem jest już późno wieczorem i wiem, że jeżeli rano się obudzę i nie pamiętam treści fragmentu, który czytałem wieczorem (a zdarza się tak) to znaczy, że nie dość się wczytałem i nie mogę liczyć na owoce tej lektury. Trzeba się ze słowem przespać – leży ono jak w marynacie i nabiera smaku, który mi się podoba na tyle, że pragnę się nim podzielić z innymi.
     Można tez po prostu „cisnąć farmazony” – jak się to u nas mówi, czyli mówić (pisać) dla mówienia, żeby było, żeby blog był produktywny ale co z tego? Właśnie.
     W blogowaniu mam ten komfort, że nie Wisza nade mną terminy, nie przychodzi „kolejka” w głoszeniu słowa, która zmusza do myślenia. Może być to komfort zgubny – to prawda – bo sprawi, że wycofam się z pisania, a tego bym nie chciał. Pytanie zatem brzmi: skąd owa posucha? Sesja? Nieprawda. Więc co?
     Wychodzę zatem na poszukiwania, nie będzie mnie do czwartku (wtedy zdaję kolejny wielki egzamin) i potem się zczytamy. Obiecuję.

W domu:
Określ, od którego momentu podmiot liryczny „ciśnie farmazony” :)