niedziela, 21 marca 2010

Nie tracąc chwili

Wczoraj pośmialiśmy się trochę, gdyż w czasie kazania zadałem moim wspólnotom pytanie dosyć głupie, a może nawet bezczelne zważywszy na miejsce gdzie się znajduję - czy kiedykolwiek orali. Pytać Wenecjanina o oranie to tak, jakby pytać kota o szczekanie :) Później poinformowałem ich, że ja owszem, chociaż zaledwie raz w życiu o ile dobrze pamiętam, orałem pole w stylu "za koniem" a więc "byli to dawnyje czasy". Pewnie dlatego czytając poszczególne lektury przeznaczone na dziś przyszło mi do głowy, jako fragment spinający, zdanie z Ewangelii wg św. Łukasza: Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego. (Łk 9:51-62).
Dla jasności podkreśliłem, że pochodzę z wioski, czyli jestem tzw. "campagnolo" (czyt. kampaniolo) i tu znowu żeśmy się pośmiali, gdyż dla prawdziwego Wenecjanina "campagnolo" są wszyscy, którzy nie mieszkają w Wenecji - więc nawet ktoś mieszkający w Rzymie, Berlinie, Londynie, itd. - wszyscy są wieśniakami, bo nie mieszkają w Najjaśniejszej Wenecji (Serenissima Venezia - określenie pochodzące z czasów świetności miasta, które jest wciąż żywe i nadal płynie we krwi autochtonów). Mój tato nie był cierpliwym nauczycielem, a ja, tym bardziej, nie byłem cierpliwym uczniem, szczególnie gdy chodziło o prace w polu. Niemniej jakoś do tego doszło, że chwyciłem za pług i jazda. Po chwili tato zatrzymał konia i powiedział coś w stylu: Obróć się i zobacz, jak krzywo ci wyszło - rzeczywiście owoce mej pracy wyglądały jak swoiste fale Dunaju, czego przecież na wiosce trzeba się było wystrzegać jak diabeł święconej wody, no bo co sąsiedzi powiedzą, że pole tak krzywo poorane. Więc gdy oraliśmy dalej ja, co jakiś czas, próbowałem zerkać do tylu czy idzie mi lepiej, wtedy jednak otrzymywałem upomnienie: Patrz do przodu - upomnienie słuszne, bo za każdym razem gdy się obejrzałem, zbaczałem z toru wyznaczonego przez tatę ponaglanego przez kanony równości orania wypracowane przed dziadów i pradziadów na obszarze wielu setek tysięcy kilometrów kwadratowych pola jakie przewędrowali z pługiem w ręku i koniem na przedzie (niejednokrotnie przeklinając to zwierze, bo koń wcale taki mądry jak na filmie nie jest). Przytoczone powyżej słowa Pana Jezusa nie były zatem czczą gadaniną i trafiały do Jego słuchaczy chwytających rokrocznie za pług.
W pierwszym czytaniu z Księgi proroka Izajasza (Iz 43,16-21) słuchamy dziś słów Bożego pouczenia: Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Słowa te wzmacnia św. Paweł Apostoł w liście do Filipian (Flp 3,8-14): [...] ale to jedno czynię: zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną, pędzę ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę w Chrystusie Jezusie. Zatrzymajmy się tutaj na chwilę.
W życiu spotykamy wiele osób żyjących swą przeszłością. Są tacy, którzy rozpamiętują ją w sensie pozytywnym. Kiedyś, na przykład, spotkałem na kolędzie pana, który ubolewał nad tym, że jego syn nie chce chodzić do kościoła na mszę. Jak ja byłem w jego wieku, to biegałem do kościoła z ochotą, dzisiaj to już nie, ale jak byłem w jego wieku... a on nie chce. Trudno było przekonywać pana w obecności całej rodziny, że przykład płynie z góry. Niemniej tak się czasem sprawy mają, że żyjemy swą świetlaną przeszłością, czasami, gdy byliśmy piękni, młodzi, pobożni, gorliwi, uczciwi, przystojni, mądrzy itd. Inni - a jest ich chyba zdecydowanie więcej niż przedstawicieli pierwszej grupy - żyją wciąż porażkami lub krzywdami przeszłości, rozpamiętują przykre doświadczenia przekonani, że ich życie to nieustający ciąg upadków, zranień, pomyłek, błędów itd. Tymczasem Bóg przypomina nam: Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Dlaczego to pouczenie jest tak ważne? Gdyż rozpamiętując przeszłość tracimy teraźniejszość, czyli praktycznie tracimy, marnotrawimy, swoje życie. Chrystus tymczasem mówi do niewiasty, która miała być potępiona (J 8,1-11): I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz !Od tej chwili! Pan Jezus nie mówi jej: Ja ciebie nie potępiam, idź, rozważ w swym sumieniu swe grzeszne życie, a z tydzień, lub dwa znajdź mnie gdzieś i zobaczymy co da się zrobić, ale niczego nie gwarantuję. Nie przekreśla nierządnicy słowami: Żyłaś grzesznie i teraz jest już za późno by to naprawić. Mówi jasno: Idź, a od tej chwili już nie grzesz. - od teraz, od tego momentu zaczyna się nasze nawrócenie. To niby oczywiste, że nie liczy się, co zrobiłem wczoraj, bo tego już nie zmienię, albo że niewiele pomogą mi też plany na jutro, bo życie plącze nasze plany i pisze własny scenariusz (szczególnie tutaj we Włoszech, gdzie wiele rzeczy funkcjonuje na zasadach radosnego "tohu wabohu") - a jednak łatwo o tym zapominamy. Ja teraz piszę posta i moim zadaniem jest napisać go dobrze, kierując się dobrymi intencjami, zgodnie z nauczaniem Kościoła, nie mogę tu pisać herezji, itd. Jeśli jesteś na Mszy św. - módl się, korzystaj w pełni z tego czasu i nie myśl o tym, co ugotujesz dziś na obiad. Będąc w pracy - pracuj, odpoczywając - odpoczywaj itd. Każdy moment naszego życia jest okazją do tego, by zbliżyć się do mety, o której mówi Apostoł Paweł - mety, którą wyznaczył Bóg, i którą Jest On Sam (o samym biegu do mety nie będę się rozpisywał, bo to rozległy temat na całkiem innego posta). Ów bieg, o którym pisze św. Paweł jest niczym innym, jak zbliżaniem się do własnej świętości - kto jednak zamiast biegnąc do przodu wraca się, by zobaczyć kamyk, o który się potknął, ten naraża się na ryzyko, że mety nie osiągnie. Dlatego zapomnieć mamy o przeszłości. Bóg wzywa nas do świętości. Kiedy? Gdzie?
Tu! Teraz!

sobota, 13 marca 2010

Nastawieni na

Rembrandt: Syn Marnotrawny - polecam tym,
 ktorzy jeszcze nie poznali tego obrazu.
Do Sakramentu Pokuty przystępujemy z różnym nastawieniem. Jedni odczuwają coś w rodzaju tremy pomieszanej ze wstydem w różnych proporcjach. Inni odczuwają bojaźń, a nawet lęk. Są tacy, których spowiedź specjalnie nie wzrusza i po prostu przychodzą – tak, jak miesiąc, pół roku, czy rok temu. Inni starają się na spowiedzi udowodnić swa niewinność niczym na przesłuchaniu w sądzie – żadnych grzechów – same zalety (dla nich ksiądz proboszcz zawsze trzyma wolną wnękę na ołtarzu, by wykonawszy czym prędzej ich podobiznę w postaci figury lub obrazu umieścić ją we wnęce i ogłosić delikwenta świętym:). Są też ci, którzy w związku ze spowiedzią nie odczuwają nic, bo unikają jej jak ognia. Mój wenecki proboszcz zachęca czasem osobiście swych nielicznych parafian, by przystąpili do spowiedzi. Ostatnio od pewnego mężczyzny otrzymał odpowiedź w rodzaju: Ja teraz nie mogę, ale w sobotę wyślę żonę. Są wreszcie i ci, którzy do spowiedzi przystępują z głęboka świadomością swej grzeszności, z czym wiąże się wymieniony już wstyd i bojaźń boża – osoby, które niejednokrotnie były świadkami głębokiej wiary dla mnie jako spowiednika i zawstydzały mnie swą skruchą uświadamiając jednocześnie, jakie tak naprawdę jest moje zadanie w konfesjonale, że owo „i” poprzedzające w formule rozgrzeszenia słowa „ja odpuszczam tobie grzechy” nie jest przypadkową literką, która zawieruszyła się z powodu błędu drukarskiego i tak już zostało.
Wszystkie te ww. postawy i odczucia mają swoje korzenie i przyczyny. Zależą od naszego przeżywania wiary, od formacji, jaką zdobyliśmy, od dojrzałości, od kapłanów, jakich spotkaliśmy w konfesjonale (wiadomo, że jeden będzie groźnym sędziom, inny będzie wiercił dziurę w brzuchu, inny pomarudzi coś pod nosem trzy sekundy i nawet nie zorientujesz się, że to była pokuta, a jeszcze inny sprawi, że wychodząc z konfesjonału będziesz jak uskrzydleny/a – niczym mała dziewczynka, która dostała od taty gorącego buziaka i usłyszała przy tym, że jest najpiękniejsza na świecie).
Zostawmy jednak na razie przyczyny (jeszcze do nich wrócę). Chciałbym bowiem pochylić się – ponaglony dzisiejszą ewangelią Łk 15,1-3.11-32 – nad samym momentem spotkania penitenta (tak fachowo nazywa się osoba przystępująca do Sakramentu Pokuty i Pojednania), czyli po prostu grzesznika, z Bogiem. To spotkanie przedstawia nam dzisiejsza ewangelia. Syn Marnotrawny sięgnął dna i zobaczył, że znikąd nie ma już ratunku – tylko u swego Ojca. Wraca więc. Ale wraca ze świadomością, że zawiódł Ojca na całej linii, że prawdopodobnie ten, nie będzie go chciał znać, może nawet nie będzie chciał go oglądać. Dlatego postanawia żebrać chociażby o posadę sługi – byle dostać się chociaż pod wpływy Ojca. Jakże musiała zaskoczyć go reakcja Ojca, który gdy go ujrzał „wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyje i ucałował go”, ubrał go we wszystkie szaty i insygnia stosowne dla stanu jego Syna i wyprawił ucztę mówiąc: „mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął a odnalazł się”.
Przypowieść o Synu Marnotrawnym jest jedną z najlepiej znanych przypowieści, jest także jedną z najbogatszych w znaczenia. Każdy najmniejszy szczegół godzien jest uwagi. Tym razem (a razów tych było wiele) moją uwagę przykuła reakcja Ojca. Przyjrzyjcie się – jest w tym coś niesamowitego. Reaguje całkiem inaczej niż przewidział to Marnotrawny Syn, radykalnie inaczej niż jego drugi syn. Żadnego żalu, żadnych wyrzutów, wyzwisk, żadnych „liści” w twarz opatrzonych hasłem: Gdzieś łaził? Jak wyglądasz? Dlaczego jeszcze masz czelność tu przychodzić? Ojciec zachowuje się tak, jakby czekał stęskniony na Syna, który… no nie wiem - wraca z wojny, z więzienia, z wygnania. Ta tęsknota niepokoiła jego serce odkąd pozwolił Synowi odejść z połową majątku – przecież domyślał się czym to się skończy. Liczył się z najgorszym, nawet z tym, że Syn zginie, umrze. Gdy więc widzi Syna wszystkie te obawy nagle znikają ustępując niesamowitej radości, której nikt z otoczenia za bardzo nie potrafi pojąć, której także nie pojmujemy my jako słuchacze, bo postępowanie Ojca wydaje się być niekonsekwentne, niesprawiedliwe (co zauważył drugi syn), irracjonalne, niewychowawcze i nie wiem jakie jeszcze.
Wracam do Sakramentu Pokuty i Pojednania. Każdy z nas, jak ten Marnotrawny Syn (Ameryk teraz odkryłem), przystępujemy do spowiedzi z pewnym nastawieniem, które – jak już wskazałem – nie bierze się z nikąd. Myślimy o sobie, o swoich grzechach, o tych, których zraniliśmy, o tym, że znowu to samo i niewiele zmieniło się w naszym życiu od poprzedniej spowiedzi, myślimy o księdzu – co pomyśli, co powie, ale rzadko myślimy o Najważniejszym – o Bogu Ojcu. I tutaj doszedłem do punktu, gdzie każde napisane zdanie kończy się naciśnięciem klawisza „Backspace” gdyż wydaje się płytkie i głupie. Więc skończę tak: to naturalne, że przystępujemy do spowiedzi z jakimś nastawieniem – ono zawsze nam będzie towarzyszyło. Pytanie brzmi: Jakie nastawienie jest najwłaściwsze? Odpowiedź: To, które wypływa z głębokiego przekonania, że w konfesjonale czeka na mnie Miłosierny Ojciec, aby mi przebaczyć, uczynić mnie na nowo Jego dzieckiem z pełną godnością jaka temu tytułowi przysługuje i powtórzyć nade mną słowa: „był umarły, a znów ożył; zaginął a odnalazł się”.

środa, 10 marca 2010

Siła pokory

Ludzie pokorni zmianiali świat - gdzie tu słabość?
O pewnej parafii zwykło się mawiać, że nie potrzebuje Pana Jezusa, gdyż ma księdza proboszcza. Przypomniało mi się to wczoraj, gdy czytałem ewangelię Mt 5, 17-19: Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić – poucza Chrystus. WYPEŁNIĆ. Odkąd Chrystus chodził po tym świecie, nauczał, został zabity na krzyżu i zmartwychwstał, Prawo i Prorocy dopełnili się – są idealne, już gotowe. Tymczasem wielu ludzi – a zacząłem od przykładu księdza, gdyż sądzę, że jest to pokusa dotykająca nas w sposób szczególny – szuka własnej teologii, własnego sposobu na zbawienie. Nie liczy się papież, Kościół, sobory, Tradycja – liczy się, że ode mnie tak naprawdę wszystko się zaczyna i oczywiście w tym przypadku musi się na mnie wszystko kończyć. Znamy osoby, które lepiej od Boga, a już na pewno lepiej od Kościoła wiedzą, jak należy postępować. Powołują się na swoje sumienie, które niestety często jest źle uformowane, albo w ogóle tej formacji nie zakosztowało.
Nie myślcie, że ten temat przyszedł mi do głowy tak po prostu z powietrza, albo z powodu żółci zemsty jaka pragnę wylać na niektórych księży - nie. Po prostu czasem – a w sumie trzeba by powiedzieć, że często – zdarza się, że Słowo Boże spotyka się z naszym codziennym życiem i odpowiada na nie na naszych oczach. Tak też jest i tym razem. Wczoraj na
www.fronda.pl znalazłem artykuł przedstawiający sytuację Kościoła w Holandii. Tam niejaki ks. Cor Mennen, proboszcz w holenderskiej parafii Oss i wykładowca prawa kanonicznego w diecezjalnym seminarium odmówił udzielenia Komunii świętej homoseksualiście, który żyje jawnie w grzechu. Proboszcz miał takie prawo i obowiązek, by uniknąć zgorszenia. Jaka była reakcja środowisk homoseksualnych poczytajcie sobie sami tutaj (wraz z odnośnikami do artykułów starszych tutaj). Niemniej wobec całego zamieszania interweniował biskup diecezjalny, który wydał oficjalne pouczenie na temat udzielania Komunii świętej, które z oficjalnym nauczaniem Kościoła na ten temat nieco się rozminęło. I tu dochodzę do sedna sprawy. Kasa12 w komentarzu do ww. artykułu – kierując się zapewne dobrą wolą – napisał/a: Brawa dla tego niepokornego księdza!!!!!!!!!!!!!!! (pierwszy komentarz od góry) Niepokornego? Niepokorą, czyli brakiem pokory jest stawianie siebie ponad nauczanie Kościoła, papieży, katechizmu, czyli to wszystko, o czym pisałem na początku. Wobec tego niepokorny jest raczej ksiądz biskup, a proboszcz Cor Mennen wykazuje się (gdyż nadal broni swego stanowiska) wielką pokorą. Postać proboszcza jest ważnym znakiem dla tych, którzy sądzą, że bycie pokornym oznacza słabość, potulność, czyli takie: jak żeś mnie Boże stworzył tak mnie masz, gdzieś mnie postawił, tam sobie po mnie przyjdź. Tutaj pokora jest czymś zdecydowanie innym, wiąże się nie tylko z silną wiarą, ale także z silną osobowością, charakterem i z wiernym trwaniem przy nauce Kościoła, a więc nauce Chrystusa wbrew temu, że „psy szczekają”, a może już nawet zaczynają kąsać. Pokora to uwierzyć, że Kościół nie zaczyna się ode mnie, ale trwa już wiele wieków i chętnie pomoże mi na drodze do zbawienia. Przyjmowanie tej pomocy z wszystkimi tego konsekwencjami to jedna z wielu możliwości praktykowania pokory nie tylko dla kapłanów ale dla wszystkich wiernych, gdyż nieraz jako ksiądz spotkałem się z katolikami, którzy uparcie trwają w błędzie uważając, że tak musi być bo Kościół jest zacofany i nie zna życia - ale to już jest temat bardziej złożony i poświęcę mu niewątpliwie osobnego posta.

poniedziałek, 8 marca 2010

Dzień Kobiet! Dzień Kobiet! Niech żyją nam zdrowe!

... jak to śpiewaliśmy w podstawówce :)
Wielu myśli jeszcze, że ksiądz z kobietami ma niewiele wspólnego, inni podejrzewają, że ksiądz ma  więcej wspólnego z kobietami niż powinien i niż wszyscy myślą :D Jak jest naprawdę? Nie powiem tak a tak, żebyście sobie nie pomyśleli tak a tak - jak to mawia mój proboszcz ks. Marian, czyli po prostu czego bym nie powiedział to i tak nikogo nie przekonam :)
Niemniej kobiet w moim życiu jest wiele, a w lutym dołączyła kolejna - ma na imię Antonia i jest moją chrześnicą :) Wszystkim kobietom w dniu ich święta życzę - za mądrymi tego świata - by były piękne i swoją obecnością cieszyły oczy i serca nie tylko mężczyzn :)
Jak to kiedyś bywało wręczam sławetny kwiat - a musicie wiedzieć, że ciężko dziś o goździki, a co dopiero o plastikową wstążeczkę podkręcaną nożyczkami - oto kwiaty:
i do życzeń dołączam piosenkę - jakby to powiedziała Krystyna Loska. Nie wiem o czym pan Josh Groban śpiewa, ale najważniejsze jest przecież, że spiewa ładnie :D

niedziela, 7 marca 2010

Do kościoła czy do Kogo?

- Wszystko jest święte.
- Cały świat jest święty.
- Cały świat jest miejscem obecności Boga.
- Bóg jest wszędzie. Po co zatem chodzić do kościoła. Jak się pomodlę w domu, to będzie to samo, a może nawet lepiej dla mnie, bo nie widzę tych, którzy mnie na co dzień denerwują swoją dewocją, dwulicowością, czy po prostu swoją obecnością. Pójdę do lasu, lub na pole – tam przyroda, piękna i czysta jak ją Bóg stworzył, a ja zanurzam się w tej przyrodzie – kontemplacja. Nie to, co w kościele. Więc po co ten kościół?

Problematyka pojawiająca się nieraz w rozmowach, głównie z moimi znajomymi. Co im powiedzieć? Trudno zaprzeczyć, że Bóg jest wszędzie. Ale kościół w mojej wiosce stoi, a w Wenecji jest ich podobno więcej niż mostów. Muszą mieć jakąś rolę – inaczej by ich nie było. Wszystkie te wątpliwości i pytania nosiłem dosyć długo w sobie, aż w końcu w tym tygodniu sięgnąłem do dzisiejszych czytań by przygotować homilię i już przy pierwszym czytaniu mnie ruszyło – czytamy o Bogu, który objawia się Mojżeszowi:
Rzekł mu: „Nie zbliżaj się tu. Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce na którym stoisz, jest ziemią świętą.”
I włączyło się myślenie – to kiedyś były miejsca święte, a dzisiaj? Przecież Chrystus o świątyni jerozolimskiej mówił: dom mego Ojca, wyrzucił z niej kupców, nauczał w niej, płacił podatek świątynny, pielgrzymował do świątyni każdego roku… jednocześnie Samarytankę pouczał, że nadejdzie dzień kiedy ani na ich górze ani w Jerozolimie nie będą czcili Boga. Zapowiedział zburzenie świątyni. Odtąd kult jest tam, gdzie jest Chrystus, czyli tam gdzie dwaj albo trzej gromadzą cię w Jego Święte Imię – całe to zagadnienie kotłowało mi się w głowie w swojej obfitości. W końcu sięgam do źródła – Pismo Święte już przeanalizowałem więc następny jest Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK). Szukam więc w indeksie słowa świątynia i zaczynam czytać:
1179 Kult Nowego Przymierza "w Duchu i prawdzie" (J 4, 24) nie jest związany z jakimś określonym miejscem na zasadzie wyłączności. Cała ziemia jest święta i powierzona ludziom. Gdy wierni gromadzą się w jakimś miejscu, są "żywymi kamieniami", zebranymi w celu "budowania duchowej świątyni" (1 P 2, 4-5). Ciało Chrystusa Zmartwychwstałego jest duchową świątynią, z której tryska źródło wody żywej. Wszczepieni w Chrystusa przez Ducha Świętego, "jesteśmy świątynią Boga żywego" (2 Kor 6, 16).
To jeszcze nie jest odpowiedź na moje pytanie, więc czytam dalej…
1180 Jeśli w jakimś kraju nie jest naruszana wolność religijna, chrześcijanie wznoszą budowle przeznaczone do kultu Bożego. Te widzialne kościoły nie są zwyczajnymi miejscami zgromadzeń, ale oznaczają i ukazują Kościół żyjący w tym miejscu, mieszkanie Boga z ludźmi pojednanymi i zjednoczonymi w Chrystusie.
Więc nadal mamy miejsca święte na świecie. Oczywiście nikt nie zdejmuje butów wchodząc do kościoła (na szczęście, bo o ile zimą zapachy byłyby zamrożone, to latem modlitewne uniesienie mogło by mieć nieco wątpliwe podstawy), ale za to mężczyźni zdejmują nakrycia głowy, co jest wyrazem szacunku, nikt nie rozmawia bez potrzeby itd. – wszystko to, co jest nam znane. Czy jednak nasze kościoły to te same miejsca święte, w których Bóg przemawia na kartach Pisma Świętego?
Odpowiadając na to pytanie chciałbym zwrócić uwagę na jeden bardzo ważny element. O ile w Księdze Wyjścia Bóg sam wybierał sobie miejsca święte, o tyle dziś te miejsca określa człowiek. To my jako wspólnota, najczęściej parafialna, wydzielamy ze swego terenu przestrzeń, gdzie wznosimy kościół i z momentem jego dedykacji (zwanej czasem konsekracją) zapraszamy Boga do siebie, by mieszkał pośród nas. To nie Bóg mówi: Tu ustanawiam ziemię świętą, na ul. Kościelnej w Bodzanowicach. To my mówimy Bogu: Przyjdź! Zamieszkaj pośród nas. Chcemy by ten kawałek ziemi stał się ziemią świętą. Jeżeli zatem moi dziadkowie w Bodzanowicach wybudowali kościół, a ja teraz mówię: Idę pomodlić się do lasu – to cóż to oznacza? Jaki sygnał wysyłamy Bogu rezygnując z kulty w świątyni? Że zaprosiliśmy Go do przestrzeni swego życia, a teraz nie potrafimy dojrzale podjąć owoców (bo trudno tu mówić o konsekwencjach) naszej decyzji – naszej, bo przecież jesteśmy Kościołem nie tylko na danym terenie, ale także w rozpiętości czasowej razem z tymi, którzy setki lat temu chodzili po tym świecie i budowali Bogu świątynie. Jakby ktoś nie wiedział, to owa łączność czasowa nazywa się to Tradycją i jest drugim co do ważności, po Piśmie Świętym, źródłem naszej wiary.
A teraz trochę tonu kaznodziejskiego:
A więc może to właśnie Wielki Post jest dobrym czasem by na nowo docenić kościół, który stoi w mojej parafii i jest widocznym symbolem naszej wiary i obecności Boga pośród nas – Boga, którego sami do siebie zaprosiliśmy.
Ten, komu powyższy ton nie odpowiada może doczytać drugie zakończenie:
Wielki Post jest – ruszmy się, a nie, że Pan Bóg sam w kościele siedzi.

środa, 3 marca 2010

Co jest troską, a co nie

Wracam oto po długiej niebytności na moim blogu i biorę się do pracy, póki mi myśl z głowy nie uciekła.
Matka synów Zebedeusza przychodzi do Chrystusa i prosi, by w swoim królestwie posadzil jednego po prawej, a drugiego po lewej swej stronie – o tym słyszymy w dzisiejszej ewangelii (Mt 20,17-28). Moi drodzy – oto wydarzenie epokowe, które rzutować będzie na wszystkie wieki działalności Kościoła, gdyż w opisanym momencie życia Chrystusa znajduje swoje korzenie jedna z najbardziej wpływowych instytucji Kościoła Katolickiego – matka księdza :) Jestem złośliwy – ależ tak. Jednak mam swoje powody by uciekac się do owej złośliwości, gdyż wiele już naogladalem się matek księży, które są prawdziwymi "księżnymi paniami", matronami starujacymi wszystkim przez ręce swego niudolnego, a nade wszystko niedojrzalego, syna. Przyjrzyjmy się sprawie uważniej.
Zacznę od tego, że szczerze żałuję, iż ewangelista Mateusz nie przedstawił nam reakcji synów Zebedeusza na postępowanie ich matki. Warto byłoby się dowiedzieć, czy spuścili oni głowy ze wstydu, że matka wstawia się za nimi tak... śmiało – że tak powiem. Czy może matka sama wyszła z inicjatywą zainspirowana, czy sprowokowana dyskusjami i ambicjami synów, a oni sami przyglądali się z nadzieją, że mamuśka „wychodzi im” u Mistrza stosowne stanowisko. Jeśli ktoś nie wie, to informuję – każdy kapłan Kościoła Katolickiego ma mamę, a wiele z tych kobiet podobnych jest do bohaterki dzisiejszej ewangelii lub (czesto mimo woli) ma podobne jej skłonności. Tylko jedna osoba ma nad tą matką władzę – syn. Gdy jednak syn jest zbyt słaby władzę przejmuje matka i dochodzi do tragedii, czego świadkami są wierni, może nawet, któryś z moich czytelników – ja sam takie sytuacje niestety też znam. Cóż począć? Pierwszym testem jest moja (kapłana) reakcja na poczynania mamy. Właśnie dlatego żałuję, że św. Mateusz nie opisał reakcji synów Zebedeusza. Opisał jednak reakcję pozostałych uczniów – niezbyt dojrzałą niestety. W ten sposób kapłan borykający się z własną matką, która widzi dla niego świetlaną przyszłość na wysokim szczeblu hierarchii nie otrzymuje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: Co zrobić z tym fantem? Rozwiązanie jest jednak proste – bycie synusiem mamusi świadczy o niczym innym, jak o niedojrzałości, niezdolności odcięcia pępowiny i wzięcia życia w swoje ręce. Cierpią na tym przede wszystkim wierni, bo przecież sam zainteresowany synuś ma się całkiem dobrze, gdyż nawet myśleć nie musi, bo robi to za niego matka. Niestety, gdy dochodzi do tak zaawansowanej – nazywajmy rzeczy po imieniu – patologii, plany matki nie są już w żadnej mierze planami Bożymi, chyba, że matką jest święta Monika, ale tu o patologii nie ma mowy.
Matka księdza może jednak działać także bardzo pozytywnie – niejednokrotnie jest tą, która upomina, gdy widzi, że z synem dzieje się coś nie tak i sięga do słów, które nieraz są jak kubeł zimnej wody wylany na głowę. Jeżeli do tego modli się za syna by wytrwał, ale nie ingeruje w jego życie i nie oczekuje, że wkrótce zostanie matką papieża, to jest mądrą matką, której każdemu synowi – nie tylko księdzu – można pozazdrościć i należy życzyć.
Ale mojego bloga nie czyta zbyt wielu kapłanów, więc czas najwyższy przenieść się na grunta symboliki, gdyż matka synów Zebedeusza jest bardzo ważną postacią dla każdego z nas – jest obrazem planów na życie, a każdy z nas takowe ma. Nie jest czymś złym mieć życiowe plany, gorzej jest, gdy owe plany biorą nad nami górę i stają się celem samym w sobie i miernikiem naszej doskonałości. Wtedy takowy plan przychodzi do Jezusa niczym wspominana dziś matka i mówi czego oczekujemy od życia – od razu widać podstawowy błąd. O ile możemy, a nawet powinniśmy mieć plany na życie, czy na najbliższą przyszłość, o tyle nie możemy oczekiwać ich realizacji w terminie przez nas wyznaczonym. Pan Bóg to nie firma realizująca ludzkie projekty na życie – gdyby iść za tą myślą, to Bóg jest raczej firmą wykonującą dla ludzi perfekcyjne projekty, a naszym celem jest ich realizacja. Ideałem jest zatem, gdy nasz plan na życie pokrywa się z Bożym planem przygotowanym dla nas. My jednak jesteśmy jak ewangeliczna matka i przychodzimy do Chrystusa z gotowym planem... a może jeszcze do tego co dzień modlimy się „bądź wola Twoja”... Gdzie tu Boża wola – Pan Bóg ma związane ręce, nie dajemy mu pola manewru. Dlatego Chrystus pyta nie matkę ale jej synów: „Czyż możecie pić kielich, który ja mam pić?”, a oni odpowiadając „Możemy” nie znali jeszcze ciężaru tej odpowiedzi, jednak odpowiedzieli dobrze zgadzając się na dokonanie się woli Bożej w ich życiu, na realizację Bożego planu względem nich i przez to przekreślili plany ich matki, przekreślili swe własne ambicje gotowi podjąć to, co przecież było im nieznane. Właśnie, lubimy znać własną przyszłość, wiedzieć, co będzie sie z nami działo jutro i za rok i za 10 lat – być może stąd bierze się nasza tendencja do narzucania Bogu własnych planów na życie. Lęki o przyszłość są jednak złudne, gdyż nikt poza Bogiem nie zagwarantuje nam pewniejszej przyszłości.