niedziela, 18 grudnia 2011

Jak równy z Równym

Stronice lekcjonarza włoskiego -
autor obrazu bliżej nieznany.
Tyle razy na liturgii, na katechezie, słyszymy słowa: Bóg stał się człowiekiem, był jednym z nas, wszedł w naszą historię, jednak prawda wielokrotnie powtarzana traci swoją siłę, staje się oczywistością, nad którą nie opłaca się zatrzymywać. Dziś Kościół próbuje nas na nowo obudzić, potrząsnąć i przygotować na powtórne zachwycenie się Bogiem, który stał się człowiekiem. 

W pierwszym czytaniu Bóg zapowiada Dawidowi: Mój Syn, będzie Twoim potomkiem - a w ewangelii, w scenie zwiastowania, jeszcze wyraźniej kreślona jest zapowiedź Bożego wcielenia. Myślę, że jakoś nie zdajemy sobie sprawy z tego, że Bóg rzeczywiście był jednym z nas, że miał dziadka, mamę, kuzynów, że ktoś tam kreśląc drzewo genealogiczne mógłby umieścić Boga pośród innych przodków linii bocznej. 

Tak właśnie Bóg złączył swój los z człowiekiem i taki jest podstawowy sens prawdy o Bożym wcieleniu - ona pokazuje nam, jak ważni jesteśmy w oczach Boga, który stawia nas na równi z sobą, który podejmuje dialog z człowiekiem jako człowiekiem, a nie jako niewolnikiem, czy zabawką, a może kolejnym zwierzątkiem. Archanioł przychodzi do dziewczyny, oznajmia jej Bożą wolę i czeka na jej zgodę - zbawienie całej ludzkości zależy od jednego TAK prostej czternastolatki. 

Tak właśnie szanuje nas Bóg. Można by się posłużyć bardzo uproszczoną przenośnią, że przed nami w tym Adwencie (i nie tylko) też staje Bóg, przedstawia nam prawdy wiary, swój plan jaki nam przygotował i czeka na naszą odpowiedź - zbawienie składa w naszych rękach, uzależnia je od naszej decyzji, staje przed nami jak równy z równym mimo, że jest naszym Stworzycielem.
Zachęcam do ponownego zatrzymania się nad tą prawdą, co w blichtrze świecących już wszędzie lampek nie będzie wcale łatwe. A ja pakuję się, bo o 14:00 zarządzono wymarsz i kieruję się dziś na Polskę. 

Aha - jakbyśmy się nie widzieli, to Błogosławionych Świąt życzę!

niedziela, 11 grudnia 2011

Radość chwili

Od razu na początku chcę przeprosić tych, którzy stwierdzą, że tekst jest może trochę zbyt romantyczny - taki jest, tak wyszło, nic nie zrobię:)


Mamy wiele powodów do radości. Są nimi spotkania ze znajomymi (także - dla wielu zwłaszcza - te zakrapiane), różne filmiki i zdjęcia umieszczane w internecie, rozrywka w postaci kina, teatru. W sumie bycie radosnym i zadowolonym jest bardzo modne, wystarczy popatrzeć na reklamy, z których szczerzą zęby zadowoleni, piękni, przystojni, zwiewni i wiecznie młodzi ludzi. Świat wydaje się nakładać na nas zobowiązanie: Masz być radosny i zadowolony i żyć pełnią życia. Zarazem poddaje nam wiele sposobności, by tej pełni życia doświadczyć - wszak w jej "święte" imię można (nawet należy) wszystko, można przekraczać wszelkie granice, bo owo przekraczanie granic jest głównym powodem wielkiej radości z życia, pozwala czuć, że żyjesz. Stąd sporty ekstremalne, praca od rana do nocy, związki mnożące się w nieskończoność, stąd także narkotyki - bo przecież trzeba spróbować, alkohol, używki, zdrady, wystawianie własnego życia i zdrowia na szwank, bo przecież rządzi święte "należy mi się". Nie sposób jednak się nasycić. Po doświadczeniu jednego ekstremum trzeba szukać kolejnego, jeszcze bogatszego we wrażenia jakie by one nie były, aż w końcu dochodzi się do kresu wszelkich możliwości i z całej radości życia zostaje pustka. Zapytajcie mężczyzn, których rodziny się rozpadły z powodu ich niewierności, zapytajcie anonimowych alkoholików, narkomanów, tych, którzy zniszczyli swoje zdrowie w poszukiwaniu wrażeń i radości życia tam, gdzie nie można ich znaleźć. Liturgia dnia dzisiejszego, niedzieli "Gaudete" przypomina nam o jedynej, prawdziwej radości życia, a św. Paweł daje do niej klucz w słowach:
Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie! W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was.
Czym jest ta radość, o której pisze św. Paweł? Jest odczuciem Bożej obecności w naszym życiu, jest wewnętrznym poruszeniem serca, jest momentem gdy łączą się na naszej twarzy uśmiech i łzy. To chwile spędzone z najbliższymi, najukochańszymi osobami (lub z najukochańszą osobą), doświadczenie piękna na łonie natury, w czasie spaceru lub w górach, to przejmujące uczucie, które towarzyszy wyjątkowej liturgii lub zwykłej, osobistej modlitwie. Bóg jest obecny w życiu każdego z nas, tylko czasem nasz świat i zabiegane życie czynią nas ślepymi na Jego obecność. Dlatego właśnie obok radości św. Paweł stawia modlitwę i dziękczynienie: Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie! W każdym położeniu dziękujcie. To modlitwa i dziękczynienie otwierają nas na Boga. Modlitwa - bo im więcej przebywamy z Bogiem na modlitwie, tym bardziej stajemy się wrażliwi na Jego działanie poza modlitwą. Przykładem są dla nas święci, którzy trwali blisko Boga nie dlatego, że on ich faworyzował, ale dlatego, że mieli dla Niego czas. Drugim elementem jest dziękczynienie. Dopiero gdy chcemy podziękować odkrywamy, że naprawdę jest za co Bogu dziękować. To trochę tak, jak uczy się dziękować małe dzieci. Nie jest to jedynie elementem "kindrestuby", dobrego wychowania. Dziecko uczy się w ten sposób reagować podziękowaniem, wdzięcznością na to, co otrzymało, nawet jeśli jest to tylko zwykłe "kinderjajko". 
Radość z życia ma też jedną bardzo ważną cechę - nie znika przy pierwszej napotkanej trudności, w zderzeniu z pierwszym nieszczęściem, ale trwa mimo wszystko, gdyż jest zakorzeniona głęboko w sercu, jest nadzieją na przyjście Pana, jest nadzieją na życie wieczne w obecności Boga, nadzieją, której nie da się od tak zagasić.


W piosence "Naiwne pytania" Riedel śpiewał: W życiu piękne są tylko chwile, to prawda, ale jak ważne jest by te piękne chwile wychwytywać, by nie dać im uciec przez palce, bo one przypominają nam, jaki jest prawdziwy cel naszego życia.




niedziela, 4 grudnia 2011

Wszystko w porządku?

Co sobie myśli ksiądz w konfesjonale w czasie mojej spowiedzi? Szczególnie taki, który mnie zna. Jakie on ma o mnie zdanie? Czy to, co mówi w pouczeniu, mówi od siebie? Czy może są to wyuczone formułki? Może zjada go złość, lub rozwala nuda, ale tego nie okazuje? – to pytania, jakie nieraz przychodzą nam do głowy, szczególnie jeżeli ksiądz, u którego się spowiadamy, dobrze nas zna, bo jest naszym katechetą, wikarym, duszpasterzem grupy, do której należę lub po prostu moim znajomym. 
Wenecja, Włochy - tu trudno o jakikolwiek porządek.
Dziś uchylę rąbka tajemnicy – nie tajemnicy spowiedzi oczywiście. Podzielę się z Wami jednym odczuciem, jakie mnie ogarnia gdy ktoś wyznaje grzechy, szczególnie grzechy ciężkie. To odczucie można zamknąć w jednym, krótkim pytaniu: Po co? Po co popełniamy grzechy? Co takiego w nich odnajdujemy? Czemu zawczasu nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo grzech komplikuje nasze życie? Przykład: kłamstwo. Jak sobie komplikuje życie kłamca, zwłaszcza ten notoryczny? Musi uważać, by nie powiedzieć za dużo, by dobrze układać swoje wypowiedzi i działania. Musi też pamiętać, co i w obecności czyjej mówił, aby się nic nie wydało – choć wcześniej czy później i tak się wyda. Albo złodziej. Wystarczy ukraść 2 PLN rodzicom, by zachwiać fundamentem zaufania w rodzinie. To samo można powiedzieć o pornografii. Pan Jacek Pulikowski w jednej ze swych konferencji wspomina wypowiedź starszego mężczyzny, który przyznał, że w młodości natknął się na pornografię i do teraz wszystkie te obrazy są obecne w jego głowie, zatruwając w jakiś sposób czystość jego seksualności. Przykłady można by snuć bez końca i wciąż wraca pytanie: Po co? Dlaczego? Po co mąż zdradza żonę, a żona męża? Dlaczego kobieta podejmuje decyzje o aborcji? Dlaczego młody człowiek decyduje się na zażycie narkotyków? Po co ktoś decyduje się na kontakt o zabarwieniu seksualnym z osobą tej samej płci – chociażby to był zwykły pocałunek dla zabawy i pod wpływem kieliszka, lub kilku kieliszków? Dlaczego ksiądz decyduje się na podwójne życie? Dlaczego kobieta wiąże się z księdzem – trudno sobie wyobrazić bardziej skomplikowaną i patologiczną relację. Grzech komplikuje nasze życie, wprowadza w nie zamieszanie i nieład, rozbija porządek – nasz wewnętrzny, w naszej rodzinie, czy w związku małżeńskim. Bo szatan jest panem nieładu. W nieładzie łatwiej jest się pogubić, zapomnieć gdzie i co się zostawiło, popełnić błąd, potknąć się, pośliznąć, upaść.
Stwarzając świat Bóg poukładał wielki chaos, jaki panował, ale w ten Boży ład wszedł szatan i grzech, który na początku był jak pet rzucony pośrodku bursztynowej komnaty, ale potem pojawiły się inne śmieci i coraz trudniej było się człowiekowi w nich poruszać. Dlatego Bóg ułożył wszystko jeszcze raz, dając człowiekowi do ręki niezbędne narzędzia: przykazania, Pismo Święte, nauczanie Kościoła, Tradycję, Sakramenty. Dając też człowiekowi niezbędną pomoc w osobach kapłanów, a także w postaci czasu łaski, którego doskonałym przykładem jest Adwent. To wszystko po to, byśmy odnowili, wyremontowali swe życie. Niestety nie jesteśmy tego w stanie zrobić sami, tak jak niemożliwym jest własnoręczne położenie prostej drogi. Dlatego Kościół przez liturgię Adwentu wzywa nas do odnowy życia duchowego, a słowa proroka Izajasza: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego - są tak naprawdę programem nawrócenia dla każdego z nas, wezwaniem do powrotu do Boga i Jego porządku, który – nota bene – jest jedynym istniejącym porządkiem rzeczy. Boży ład, porządek, jest nieodłączną cechą życia po Bożemu, zaś grzech jest narzędziem szatana, przez które chce on wprowadzić w nasze życie nieład, aby utrudnić nam dostęp do Boga.
Ów Boży ład nie jest czymś wziętym z kosmosu, z księżyca. Każdy z nas tak naprawdę nosi w sercu tęsknotę za spokojnym, ułożonym życiem. Być może właśnie dlatego tak chętnie wspominamy, jak to się kiedyś ludziom żyło spokojnie i w zgodzie z przyrodą, z Bogiem i z sobą samym, nie to, co nam w dzisiejszym, zwariowanym świecie. być może dlatego chętnie oglądamy seriale przepełnione szczęśliwymi uśmiechniętymi postaciami. Być może dlatego czasem z pewną zazdrością patrzymy nawet na zamkniętych w klasztorach mnichów, którzy w prostocie życia odnajdują Boga. Dziś Izajasz wołając: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego – tak naprawdę zaprasza nas do odnalezienia w naszym życiu Boga i Jego porządku, a szukanie Bożego porządku jest tak naprawdę szukaniem Jego Królestwa, którego oczekujemy – Adwent nam o tym przypomina… i tak oto koło się zamknęło i Bóg wyszedł naprzeciw naszym tęsknotom.

wtorek, 29 listopada 2011

Wokół ludzko pojętego czekania

Z niemałym opóźnieniem wkraczam w tegoroczny Adwent. To i tak wcześniej niż niektóre włoskie wspólnoty przyparafialne, które Adwent będą dopiero ogłaszać, jednak wiem, że w żaden sposób mnie to nie tłumaczy. Może na swoje usprawiedliwienie powiem tylko tyle, że z jedną z w.w. neokatechumenalnych wspólnot byłem w czasie weekendu na tzw. konwiwencji. Jeśli ktoś brał udział w czymś takim, to wie, że nie ma tam czasu nawet zakaszleć, a co dopiero napisać posta na blog.
Adwent i czekanie. Dziś człowiek ma na co dzień o wiele mniej okazji na to, by czekać niż jeszcze 25 lat temu. Wtedy czekało się na jedną pomarańczę, na tabliczkę czekolady, na szynkę na stole, na kawę, na cukier i na wiele innych rzeczy, które pojawiały się sporadycznie, a które dziś mamy w zasięgu ręki. To oczywiście dobrze, że nie trzeba stać w kolejkach, ale wielu z nas nie potrafi docenić i używać owej dostępności tego, czego sobie życzymy. Niejednokrotnie rodzice spełniają zachcianki dzieci od tak, od zaraz. Chce i ma. Nieraz nie chodzi wcale o drobnostki typu: cukierek, wafelek, lody. Wiąże się to z faktem, że często nie jesteśmy w stanie odmówić samym sobie. Bo chcemy coś mieć – ciuch, gadżet – i musimy to mieć od razu, bez czekania. Niedawno czytałem artykuł, którego autor wspominał jak to dawniej zdobywało się ulubioną muzykę. Trzeba było czekać i szukać. Zgrywano kasety, a potem słuchano ulubionych kawałków, aż się coś zajechało – magnetofon lub kaseta własnie. Dziś słysząc fajny kawałek w radiu mogę go za chwilę mieć zakupionego (bo przecież nie ściągniętego nielegalnie – to katolicki blog jest, trzymajmy poziom) z internetu. Są więc niewątpliwe plusy dobrobytu, ale ma on też pewne minusy, gdyż pozbawił nas tej niewątpliwej przyjemności, jaką jest czekanie na.
Czekanie zawiera dwa ważne elementy.
Po pierwsze muszę mieć na co, lub na kogo, czekać. Mając pod dostatkiem rzeczy niezbędnych przywykliśmy do czekania na coś ważnego, cennego dla nas, wartościowego, pięknego. Niewielu czeka na kawałek śląskiej na stole. Ludzie czekają dziś raczej na nową płytę kultowego zespołu, na nowa grę, na zakup mieszkania, na jesienny urlop w Bieszczadach. Można też czekać na słoneczną pogodę lub wręcz przeciwnie – na deszcz. Nikt nie wyczekuje rzeczy bezwartościowych czy negatywnych – pierwszego wiosennego komara, jedynki w dzienniku (chyba, że chodzi o czekanie z trwogą), wybicia zębów w ciemnym zaułku. Jednak największą tęsknotę w ludzkim sercu wzbudza druga osoba, najukochańsza. W tej chwili mnóstwo kobiet w całej Polsce tęskni i czeka na swoich mężów pracujących za granicą. Chłopak czeka na ukochaną. Dzieciak w przedszkolu czeka na mamę, aż go odbierze itd. Jeżeli zaś ktoś uważa, że rzeczy mogą wzbudzać większą tęsknotę niż drugi człowiek, to powinien przewartościować swoje życie.
Drugim elementem jest czuwanie, bo czekanie wymaga naszego czuwania. Już nie będę się rozpisywał o czekaniu na rzeczy, o potrzebie czuwania, by nie przegapić kuriera, który ma przynieść wyczekiwaną płytę lub iPhona. Czuwania wymaga od nas czekanie na osobę. To może być mail od przyjaciela – ktoś, kto czeka na takiego maila sprawdza skrzynkę dwa razy dziennie (wiem po sobie). Nie można z utęsknieniem czekać na pocztę nie sprawdzając skrzynki. Chłopak podkochujący się w dziewczynie, która o tym nie wie będzie czuwał, by nie przegapić żadnej okazji spotkania jej. Matka czekająca na urodzenie dziecka też czuwa, szczególnie, gdy zbliża się termin porodu. Nie może powiedzieć w południe do męża: Ach wiesz, wczoraj odeszły mi wody, ale to chyba czas jeszcze. Już nie wspominam o tym, że to fizycznie niemożliwe. Czuwanie więc jest gotowością na zakończenie czekania.
Obydwa w.w. elementy odnaleźliśmy w czytaniach minionej I Niedzieli Adwentu. Liturgia przypomniała nam – i będzie to powtarzać w czasie pierwszej części Adwentu, aż do 16 grudnia włącznie – że czekamy. Nie chodzi o to, że Adwent jest czekaniem. Adwent przypomina nam, że nasze życie jest czekaniem na powtórne przyjście Chrystusa. Niestety mało kto jest dzisiaj entuzjastą powtórnego przyjścia Pana i czasów ostatecznych. Nie są one tym, o czym marzymy. To pierwsi chrześcijanie mieli nadzieję, że za ich życia Chrystus przyjdzie ponownie, ale to było 2000 lat temu i duch w narodzie osłabł. Każdy wziął się za swoją robotę i ani myśli jej kończyć z powodu jakiegośtam końca czasów. Nie tęsknimy za Jezusem, bo nie wiemy, za Kim tęsknić, nie znamy Boga, nie wiemy Kim jest. Dlatego, chcąc przybliżyć nam na nowo osobę Boga, chcąc wzbudzić w naszych sercach tęsknotę za Nim, liturgia Adwentu przypomina nam Kim On Jest. Już dziś słyszeliśmy słowa Izajasza:
Ani ucho nie słyszało, ani oko nie widziało, żeby jakiś bóg poza Tobą działał tyle dla tego, co w nim pokłada ufność. Wychodzisz naprzeciw tych, co radośnie pełnią sprawiedliwość i pamiętają o Twych drogach.
Takich pięknych tekstów opisujących dobroć Boga napotkamy jeszcze wiele w liturgii adwentowej. Miejmy nadzieję, że wzbudzą one w naszych sercach tęsknotę do Boga, że wołanie „przyjdź Królestwo Twoje” lub „Marana Tha” nie pozostanie czczą gadaniną, lecz będzie wypływało z naszego serca, z naszego przekonania, że nie ma na ziemi nic piękniejszego i cenniejszego, niż spotkać Boga. Ta myśl skłania nas właśnie do czuwania, ale czuwania dosyć niezwykłego. Bo to nie jest tak, że Pan Jezus wstąpił do nieba, zasłał nam Ducha Świętego i powiedział radźcie sobie. A jak jest? Przypomniał nam św. Paweł:
świadectwo Chrystusowe utrwaliło się w was, tak iż nie doznajecie braku żadnej łaski, oczekując objawienia się Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Można więc śmiało powiedzieć, że ten, kto czuwa, ten też czeka na Chrystusa z Chrystusem.
Niech zakończeniem mojego rozważania będą słowa kolekty z minionej niedzieli:

Wszechmogący Boże, spraw, abyśmy przez dobre uczynki przygotowali się na spotkanie przychodzącego Chrystusa, a w dniu sądu, zaliczeni do Jego wybranych, mogli posiąść królestwo niebieskie.

sobota, 19 listopada 2011

Chryste Sędzio Sprawiedliwy!

Wielu patrzy na Sąd Boży nader wyrywkowo. 
Sąd Ostateczny jest dziś tematem powszechnie pomijanym i niepopularnym. Mało usłyszymy o nim z ambon kościelnych, czy też katedr i uniwersyteckich. Darmo szukać przedstawień Sądu Ostatecznego we współczesnej sztuce – jaka by ona nie była. Być może jest to forma odreagowania po czasach, w których owe przedstawienia były nader popularne. Mozaiki, freski, malowidła, obrazy, utwory muzyczne zawierające w temacie sentencję „Dies irae” niegdyś tak popularne i mające wielką wymowę dziś stały się przedmiotem drwin lub spojrzeń przepełnionych politowaniem dla naszych ciemnych przodków, do których owe obrazy i dźwięki niegdyś tak trafnie przemawiały. Co ciekawe – tu mała dygresja – wydaje się, że człowiek stający dziś przed mozaiką przedstawiającą Sąd Ostateczny w bazylice na Torcello, czy też w Kaplicy Sykstyńskiej widzi głównie jej prawą (a lewą patrząc od strony Boga) stronę, czyli piekło, szatanów i potępienie. A przecież scena sądu zawsze przedzielona jest na pół – dlaczego dla wielu właśnie prawa połowa jest większa? Któż to wie? Niemniej wiemy, że w przedstawieniach Sądu Bożego człowiek widzi duuuużo piekła no i troszeczkę nieba – koniec dygresji. Wobec niepopularności tematu Sądu Ostatecznego, w Uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata zapraszam do małej refleksji na ten temat. 
Zacznę od naszych wyobrażeń tej jakże ważnej i pewnej „rzeczy ostatecznej człowieka” jaką jest - obok Śmierci oraz Nieba albo Piekła - Sąd Boży. Wielka litera zamierzona – piszmy o wielkich sprawach wielką literą (jest to moja autorska i na wskroś subiektywna teza). Nasze wyobrażenie rzeczy ostatecznych człowieka jest niestety naznaczone pewnym istotnym ograniczeniem, gdyż próbujemy je sobie wyjaśnić za pomocą naszego ludzkiego języka i doświadczenia i dzięki nim je opisać. Nie ominęło to także Sądu Ostatecznego. Idźmy więc za ciosem z prowokacją wpadając w błąd. Oto do czego można porównać Sąd Boży: 
§1 Sąd Boży, jako mecz piłkarski…? Tak – tak właśnie można by go sobie wyobrazić. Zamiast lewej i prawej strony sceny mamy lewą i prawą stronę boiska, a Pan Bóg to piłkarski sędzia. Jak sędziuje? Dobrze – ale krążą plotki, że można go przekupić i dostać się do nieba z całą zwycięską drużyną. Cóż to za drużyny grają o zwycięstwo? Można by je podzielić ze względu na religię w ogóle, albo ze względu na wyznanie, ale przecież Sąd Ostateczny to katolicka działka, więc zostawiamy na boisku tylko Katolików. Nie mają z kim grać? Wręcz przeciwnie. Wewnątrz Kościoła gra wiele drużyn. Są tutaj materialiści, spirytualiści, uduchowieni i katoliccy racjonaliści (kimkolwiek są), „Neoni” (Droga Neokatechumenalna) grywają zazwyczaj z tradycjonalistami, praktykujący niewierzący z wierzącymi niepraktykującymi, jezuici z franciszkanami, a dominikanie z Włoch z dominikanami z Polski. Każdy ma nadzieję, że jest w drużynie, która najlepiej podpłaca Panu Bogu, a on pośrodku na mecz patrzy, gwiżdże, gdy trafiają się faule. To Sędzia, który dobrze wszystko widzi i my o tym wiemy, a mimo wszystko uparliśmy się przy poglądzie, że można mu się jakoś przypodobać w sposób materialny czy niematerialny i tak zasłonić małe niedociągnięcia, faule i symulacje zawodników w tym nas samych. 
§2 Hmmm… może lepiej nie wykorzystywać tego obrazu w dniu, gdy pan Gowin obejmuje ku zaskoczeniu mas takie, a nie inne stanowisko. Trudno – Bóg jako minister sprawiedliwości, Sąd Ostateczny jako sprawnie działające ministerstwo, sprawnie na sposób polski oczywiście. Od razu pragnę podkreślić, że obraz ten buduję, jak każdy z nas zresztą, na podstawie medialnych doniesień, które tworzą nam rzeczywistość spraw wędrujących od instancji do instancji i oczekujących na rozwiązanie przez lata, a nawet dziesięciolecia. Tak samo moja sprawa w dniu Sądu Ostatecznego trafi do takiego niebieskiego ministerstwa, które przesyłać ją będzie niczym w piosence „od miasta AAAAAA do miasta Beeeeee” tak długo, aż się pozytywnie nie rozpatrzy lub po prostu aż się nie przedawni. Wszystko zależy od tego, na kogo się trafi. Podobno jak sędzią pierwszej instancji jest Maryja, to sprawy idą gładko. Dobrze byłoby mieć za obrońcę jakiegoś fajnego (sic!) świętego. Może Ojciec Pio, albo św. Franciszek. Jedno jest pewne – Vianney jest dosyć surowy i lepiej na niego nie trafić. Takie przechodzenie sprawy, odroczenia i wznawiania nazwać można czyśćcem, a więc bierzemy tan sąd na przetrzymanie: posiedzem tam se, aż oni skończą. Obraz zabawny, ale czy nie odpowiadający naszym wyobrażeniom? 
§3 Trybunał Sprawiedliwości. Dziś ta nazwa nie zawsze kojarzy się ze sprawiedliwością. Przypomina się anegdota o tym, jak oskarżony zwracający się do sędziego per „Wysoka Sprawiedliwości” został surowo upomniany słowami: Tu nie ma żadnej sprawiedliwości! Tu jest sąd! Wygrywa raczej ten, kto potrafi głośniej krzyczeć i o swoje umie się wykłócić. Myśl: Jak ja tam wejdę przed ten cały sąd, to sobie dopiero z nimi pogadam - nieodłącznie towarzyszy wielu chrześcijanom. Wydaje się, że wystarczy nam tylko podejść do sędziego i szepnąć mu coś do ucha i będzie OK. Wraca tutaj znowu kwestia obrońców (vedi §2). 
§4 Groza, pioruny z oczu i głos z nieba niczym ryk odrzutowego silnika, czyli Sąd Ostateczny a’la „inkwizycja wysiada”. To chyba najpopularniejsze wyobrażenie (przynajmniej do niedawna). W przeciwieństwie do poprzednich towarzyszy mu przekonanie, że Boga nie tylko nie da się oszukać, podpłacić, udobruchać, ale że jest On tak surowy, że nikt nie ma najmniejszych szans dostać się do nieba. Weszli tam tylko ci, których Kościół ogłosił świętymi (choć i tego nie możemy być pewni), a i tak nasłuchali się na Sądzie Ostatecznym tak, że im uszy zwiędły. Tak wyobrażony Sędzia jest niczym (nie bójmy się tych słów) patologiczny ojciec, który zwoje dziecko stłukł pasem, gdy założyło buty „prawy na lewo”. Jest niczym oficer SS, który wie, kiedy, gdzie i jaką pastą ostatnio myłeś zęby i ile razy przesunąłeś po nich szczoteczką (oczywiście za mało razy, za co właśnie dostajesz kolejną karę). To obraz dla tych, co widzą w scenie Sądu Ostatecznego głównie pioruny i piekło. Wspominałem o nich na początku. 
Przykłady można by mnożyć. Zachęcam do wysnucia własnego wyobrażenia. Każdy z nich pokaże nam przede wszystkim nas samych, podziały w Kościele, nasze słabości, lenistwo, czy lęki. Każdy z nich mówi nam także o naszym bardzo zafałszowanym obrazie Boga i Sądu Ostatecznego. W ubiegłym roku katecheza Drogi Neokatechumenalnej – tzw. przez nich Magisterium Kościoła – podjęła temat rzeczy ostatecznych człowieka. Pośród nich był właśnie (siłą rzeczy) Sąd Ostateczny. To była naprawdę Katolicka Wykładnia – to uwaga dla sceptyków – oparta o encyklikę Benedykta XVI Spe salvi. Wśród wielu elementów Sądu Ostatecznego bardzo mocno podkreślona była sprawiedliwość i nadzieja w niej pokładana. Tymczasem każdy z wysnutych przeze mnie obrazów ma jedną, podstawową wadę – brakuje w nim sprawiedliwości, Bożej sprawiedliwości. My sami jakoś nie chcemy zwracać na nią uwagę, bo pachnie to zemstą, pachnie myśleniem: Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Boimy się, byśmy nie wyszli na tych, którzy kiedyś będą zacierali ręce patrząc na potępionych maszerujących do piekła ze zwieszonymi głowami. Papież w swojej encyklice pisze:
Obraz Sądu Ostatecznego nie jest przede wszystkim obrazem przerażającym, ale obrazem nadziei.
Mowa tu o nadziei sprawiedliwości, której przywołuje każde pokrzywdzone serce. Wystarczy pomyśleć, co by to było, gdybyśmy na sprawiedliwość nie mogli liczyć nawet na Sądzie Ostatecznym. Powiedzenie: Nie ma sprawiedliwości na tym świecie kończyć by się musiało na pierwszych trzech słowach. Nadzieja, że na Sądzie Ostatecznym Bóg będzie Sprawiedliwym Sędziom jest przede wszystkim nadzieją na to, że mnie samego potraktuje sprawiedliwie, niezależnie od poglądów na mój temat, od opinii sąsiadów, czy mediów, które nie znają mojego serca, ale On je zna. Ta nadzieja sprawiedliwości napełnia pokojem skrzywdzonego człowieka, ale jest też piękną modlitwą sprawiedliwych, którzy wiedząc, że cierpią niesprawiedliwie, jak cierpiał sam Pan Jezus, wierzą w Jego Sprawiedliwość, której nikt nie uniknie, wobec której staniekazdy z nas.
Króluj nam Chryste – Sędzio Sprawiedliwy!

niedziela, 13 listopada 2011

Utalentowani i antytalencia.

W minionym czasie otrzymaliśmy niezłą próbkę antytalencia. W Rzymie, w Atenach, a także przedwczoraj w Warszawie pośród demonstrantów pojawili się ludzie, którzy mieli jeden konkretny cel – niszczyć. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić działania tych grup. Nie zakładali okoliczności łagodzących, nie uzależniali swych działań od rozwoju sytuacji, nie działali też pod wpływem impulsu, atmosfery, czy w oparach narkotyków lub alkoholu. Zamaskowani, przygotowani, zorganizowani, w pełni świadomi przybywali by niszczyć i innych do niszczenia na wszelkie sposoby prowokować. Jaki w tym sens? Gdzie logika? Może byli przez kogoś opłaceni? Trudno w to uwierzyć, chyba, że osoby postawione wyżej w hierarchii. Wydaje się, że do niszczących działań bojówek dobrze pasują słowa jakie Alfred kieruje do Bruce’a Weyne’a czyli Batmana w filmie „Mroczny rycerz” (polecam zobaczenie, tylko trzeba mieć trochę czasu): Niektórzy ludzie nie potrzebują żadnej logiki ani pieniędzy. Nie można ich kupić, torturować ani negocjować z nimi. Niektórzy chcą tylko patrzeć, jak świat płonie – zło dla zła, bez pytania po co i dlaczego. Słowa te są dobrą definicją działania Złego.
W dzisiejszej przypowieści o talentach Chrystus przypomina nam, że jesteśmy powołani do czegoś całkiem innego, że chrześcijanin, Katolik nie może niszczyć wręcz przeciwnie. Oto Bóg każdemu człowiekowi, bez wyjątku, dał coś od Siebie, jak naucza Jezus w przypowieści o talentach: przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Te słowa wspaniale uchylają rąbka tajemnicy naszego stworzenia, naszego podobieństwa do Boga, gdyż otrzymaliśmy coś, co jest Jego. Jak ów człowiek przekazał sługom swój majątek, tak i Bóg przekazuje nam coś swojego, a co ma Bóg, co by nie było Nim? Dlatego w przypowieści Chrystus mówi o przekazanym majątku, o czymś cennym, co już jest wartościowe, ale czego wartość można jeszcze powiększyć i to staje się zadaniem sług. Także i my od Boga otrzymaliśmy Jego majątek. Zauważcie, że Bóg nie czyni nas od razu bogaczami, ale daje nam sposobność, byśmy mogli się nimi stać. Dlaczego tak jest? Bo w tym całym Bożym majątku otrzymaliśmy też wolną wolę, możliwość wyboru, podejmowania decyzji. Różnie można nazwać ów majątek, jaki otrzymaliśmy od Boga. Składa się na niego nasze podobieństwo do Stwórcy, czyli rozum, wolna wola, zdolność do miłości, dusza nieśmiertelna, ale ja ogólnie majątek ten nazwałbym życiem, bo Bóg Nasz żyje i jest źródłem życia, które od Niego otrzymaliśmy. Ale otrzymaliśmy to życie nie tak po prostu by je mieć, by żyć. Wtedy podobni bylibyśmy do innych stworzeń żyjący, do psa, kota, muchówki i do pokrzywy. Jest coś, co nas wyróżnia spośród stworzeń i czyni podobnymi do Boga mianowicie świadomość tego, że żyjemy, że z życiem da się coś zrobić. Życie jest naszym pierwszym talentem i chciało by się powiedzieć kaznodziejsko, że „zostaliśmy przez Boga wezwani by talent ów pomnażać, rozwijać” ale tak powiedzieć, to za mało. Powierzając nam swój majątek Pan Bóg czyni nas swoimi wspólnikami, pozwala nam brać udział w stwórczym dziele, uczy nas pomnażać, budować, rozwijać, szanować i cieszyć się owocami wzrostu – na tym polega nasz talent, który otrzymaliśmy. Dlatego właśnie niszczenie, burzenie, nienawiść, zło, krzywdę i wszystko, co przeciwne jest wzrostowi nazwać trzeba antytalenciem. Nie mówię tu o beztalenciu – wszak ci, którzy niszczą otrzymali od Boga część Jego majątku, ale postanowili nie tyle, że zakopią ów majątek, ale zużyją go dla niszczenia innych. Są pośród nas ludzie, których to bawi, którzy być może czują się dzięki temu ważniejsi, ale sami nie wiedzą, że niszczą tak naprawdę siebie, że talent, który otrzymali – mimo, że jest wielkim majątkiem – każdego dnia się zużywa, to jest autodestrukcja i to głupia autodestrukcja, zresztą trudno znaleźć mądrą autodestrukcję.
Ostatnie pytanie brzmi: Ile trzeba zebrać? Ile to jest pięć talentów czy dwa talenty? Skąd będę wiedział, że już zebrałem dosyć? Jak nie mieć wątpliwości, czy sam nie jestem sługą złym i gnuśnym? Odpowiada nam pierwsze czytanie z Księgi Przysłów stawiając za wzór niewiastę dzielną. Dlaczego ona taka dzielna? Walczyła na wojnach u boku Joanny d’Arc? Odcięła głowę przeciwnika niczym Judyta Holofernesowi? Urodziła pięć razy trojaczki? Nic z tych rzeczy. Autor Księgi Przysłów tak ją opisuje:
Serce małżonka jej ufa,
na zyskach mu nie zbywa;
nie czyni mu źle, ale dobrze
przez wszystkie dni jego życia.
O len się stara i wełnę,
pracuje starannie rękami.
Wyciąga ręce po kądziel,
jej palce chwytają wrzeciono.
Otwiera dłoń ubogiemu,
do nędzarza wyciąga swe ręce.
Tak więc owa niewiasta nie uczyniła nic nadzwyczajnego. Wypełnia po prostu obowiązki jakie nakłada na nią życie. Ot i cała tajemnica. Kościół, czy sam Bóg nie wymagają od nas heroicznych czynów, pieszych pielgrzymek każdego roku do innego sanktuarium, udziału w misjach na terenach gdzie chrześcijaństwo jest prześladowane itd. Powielanie powierzonego nam talentu ukryte jest w naszej codzienności, w tym, co każdego dnia przynosi nam życie pośród naszych obowiązków i przyjemności. To tutaj wypełnia się nasze powołanie i otrzymujemy sposobność uczestnictwa w stwórczym dziele Boga, w pomnażaniu Jego majątku, którym – mówiąc najogólniej - jest życie i miłość.

piątek, 21 października 2011

Miłością przymuszeni.

Czy Bóg nas przypadkiem nie zmusza do miłości bliźniego i (o zgrozo) siebie? Dwa razy pojawia się dzisiaj w Ewangelii imperatyw Będziesz miłował. Wszak to jest przymus, narzucanie komuś własnej woli. Oburzyć się więc trzeba: "Jak On tak śmiał? A mówi, że nas szanuje!" Hmmm... owszem... można się oburzyć lub...
Ale zacznijmy od oburzenia. Przymuszanie jest przeciwieństwem wolnego wyboru, a właśnie do wolności "nieuchronnie zmierza" demokratyczny świat. Krzyczy się o niej wiele i podkreśla się jej niepodważalną więź z miłością. Pani Violetta Villas śpiewała: "Nie ma miłości bez zazdrości", my parafrazujemy te słowa i z powodzeniem śpiewamy: Nie ma miłości bez wolności - a jużci. W sumie do tej pory zgadzam się z owymi poglądami, są prawe, szlachetne, podkreślają godność człowieka... niestety tylko na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości owa wolność w miłości doczekała się nie lada nadinterpretacji. Tak oto kochać można każdego i wszystko - taka to właśnie wolność. Rozróżnić zatem możemy następujące układy miłosne:
1) pojedynczy, coraz rzadziej spotykany układ mąż/żona;
2) układ wyłączny ale niewiążący konkubina/konkubent;
3) przedmiot tej samej płci co podmiot miłości zwany partnerem/partnerką;
4) układ: "Żona/mąż jest, ale czy to przeszkadza mieć ... (wpisz cyfrę) innych?;
5) przykład quasi zoofilii czyli: "Najbardziej na świecie kocham mojego psa/kota/brzozę w lesie"
6) itp., itd.
Czujecie już ten powiew wolności? Tak, trąci weneckim kanałem.
Naturalnie nikt tutaj nikogo do niczego nie przymusza, absolutnie. Wszyscy przedmiot miłowania wybrali sobie sami, świadomi tego, że skoro nikt ich nie zmusił do pokochania, to też nikt nie może im zabronić "odkochania" w przypadku wygaśnięcia płomiennego uczucia. Partnera się zostawia (jeżeli jesteś kimś ważnym możesz o ty opowiedzieć w wywiadzie do kolorowej prasy lub w porannym programie do śniadania), psa się porzuca w lesie, żonie mówi się, że to koniec. Czasem porządek - w imię wolnej miłości oczywiście - jest patologicznie zaburzony i o niewiernym psie gada się w programie, a kochankę (w stanie martwym) porzuca się w lesie, ale to oczywiście są skrajne przypadki, o których pisze dla tzw. emocji.
Źle rozumiana wolność w miłości zrozumiana została jako "dowolność" i zabiła jedną z jej podstawowych cech - trwałość. Odbija się to echem w całej naszej kulturze i owocuje mnożącymi się związkami na tzw. kocią łapę: "Po co sobie przysięgać miłość - my i tak się kochamy". Lecz gdy wolny związek się rozpada mówią: "Przecież niczego żeśmy sobie nie przysięgali". Kochać drugą osobę bez decyzji poświęcenia jej siebie całego wraz z życiem, czasem, planami itd. to tak jakby murować ceglany dom bez cegieł, łowić ryby na pustyni, lub z kartą rowerową prowadzić TIR'a w nadziei, że nic się nie stanie. Stałość miłości jest jej nieodłączną cechą i uzewnętrznia się przez składany ślub wierności aż po grób.
G.K.Chesterton w felietonie "Obrona pochopnych ślubów" (patrz: Obrona świata, W-wa - Ząbki 2006, s. 48) pisze tak:
Wszędzie widać dziś uporczywe i szalone próby, by dostać przyjemność, ale za nią nie płacić. W polityce szowiniści głoszą, praktycznie biorąc: "Poczujmy satysfakcję zdobywców bez cierpienia wojowników; zasiądźmy na kanapie i bądźmy twardym, anglosaskim ludem". W religii i moralności zepsuci mistycy nauczają: "Poznajmy uroki czystości bez smutków samodyscypliny; śpiewajmy na przemian hymn do Diany i do Priapa". A w miłości zwolennicy seksualnego wyzwolenia proponują: "Poczujmy, jak wspaniale jest dać samego siebie, ale bez ryzyka, żeby się uwiązać; zobaczmy, czy można popełnić samobójstwo nieograniczoną ilość razy".
Z cyklu gesty szlachetne:
Podpisanie dokumentów ślubnych.
To niesamowite, że słowa te spisane zostały prawie sto lat temu.
Niemożliwa jest miłość bez stałości, samodyscypliny, zdecydowania, poświęcenia - w ten sposób kochanie staje się właśnie imperatywem Będziesz miłował. Nakaz miłości nie jest jej początkiem, bo do miłości rzeczywiście zmusić nie można. Nakaz miłości jest jej konsekwencją, elementem składowym - pokochałeś kogoś, to kochaj go, nie porzucaj tego uczucia, poświęcaj siebie, wymagaj od siebie, dawaj siebie, dbaj o to uczucie, rozwijaj je, wzrastaj wraz z nim - to są wszystko imperatywy streszczające się w tym jednym zwrocie Będziesz miłował. Człowiek dziś wydaje się obawiać takich konsekwencji miłości i - jak znowu trafnie zauważa Chesterton - pozostawia sobie wciąż jakieś tylne furtki i awaryjne wyjścia, by było gdzie uciec. Pytanie brzmi: Przed czym uciekamy? Przed miłością? Przed sobą? Ucieczka ta niewątpliwie nie jest szlachetna - jest raczej tchórzostwem. 
Swój felieton G.K.Chesterton konkluduje tak:
Wszędzie dokoła rozciąga się dzisiaj miasto rojące się od grzechów i grzeszków, pełne tylnych schodów i wyjść awaryjnych. Ale z pewnością prędzej czy później nad portem wstanie wielka łuna i poznamy, że władztwo tchórzy dobiegło końca, a człowiek spalił swe okręty.

niedziela, 16 października 2011

Głupie pytania i mądre odpowiedzi

Trochę chyba wyszedłem z wprawy przez te kilka miesięcy absencji. Pierwsze myśli są zatem nieuczesane i naznaczone chaosem. Mimo wszystko brakuje mi tego, więc wracam do nałogu tworząc pierwszą dawkę tekstu drżącą nieco ręką. Do działa.


W sumie to nie ma nic złego w pytaniu zadanym Jezusowi przez uczniów faryzeuszów, ba... jest to pytanie nader trafne i nękające także dzisiaj niejeden umysł, przez który przesuwają się wątpliwości dotyczące chociażby Funduszu kościelnego, czy rozdziału Kościoła od państwa. Co należy się cesarzowi, a co Bogu? Należy płacić podatek, czy nie? W czasach Chrystusa kwestia podatku była tematem jeszcze bardziej drażliwym - wszak poborca był okupantem. Odpowiedź na pytanie: Czy wolno płacić podatek Cezarowi, czy nie? była ważna zarówno dla samych faryzeuszy, jak i dla wszystkich obecnych słuchaczy.


Dziś wraca to pytanie i także dziś wielu oczekuje odpowiedzi (ze mną włącznie). Oczywiście nie trzeba chyba się pytać o zasadność płacenia podatku wobec państwa, które nawet nie jest okupantem (choć jak patrzę na stawki VAT i akcyzę paliwową, to czasem nachodzą mnie wątpliwości). Niemniej kwestia finansowania Kościoła jest wciąż żywo dyskutowanym tematem podejmowanym z radością i lubością przez środowiska Kościołowi... nazwijmy to delikatnie - nieprzychylne. Jak bumerang wraca cała atmosfera sceny ewangelicznej jaką kreśli nam dziś - 16 listopada 2011 roku - ewangelista Mateusz. Bo pytania o finansowanie Kościoła są dobrymi, potrzebnymi i trafionymi pytaniami, ale częstokroć brakowało im i brakuje jednego baaardzo ważnego elementu - dobrej intencji.

Zauważcie, że od intencji pytania zależy bardzo wiele i za tym samym pytaniem mogą stać różne, całkowicie przeciwne sobie cele. Nawet najprostsze pytanie typu: Dobrze się dziś czujesz? może wyrastać z dwóch przeciwnych sobie intencji - troski lub ironii sugerującej: chyba coś z tobą "nie halo". Tak samo pytanie o finanse w Kościele może być napełnione troską, wolą skłonienia do refleksji, daniem bodźca do poszukiwania lepszych rozwiązań, ale może też być podszyte ironią, wolą ośmieszenia, podkopania, osłabienia wiarygodności Kościoła. Niestety wydaje mi się (jak zauważacie niniejsza wypowiedź jest moją wypowiedzią będącą owocem subiektywnych obserwacji), że wciąż przeważają pytania podszyte złymi emocjami, które nie służą nikomu - chyba, że konkretnym interesom politycznym na scenie wiejskiej, miejskiej, narodowej, czy nawet światowej. Na wsi ludzie zaprzątają sobie głowę, skąd proboszcz ma, a na poziomie państwa dana partia (nie będę pisać jaka) pyta o to ile to Kościół ma i dlaczego nam z tego nic nie skapnie? (oczywiście druga część pytania jest domyślna:) Szkoda, że tak jest, bo Kościoła niniejsze pytania zbyt szybko nie uzdrowią, chociaż...


Trzeba nam spojrzeć na odpowiedź Pana Jezusa - trafioną i zamykającą usta faryzeuszów. Zauważcie, że słowa: Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga - są dobrą odpowiedzią niezależnie od intencji, z jaką zadawane było pytanie. Pan Jezus wypomina uczniom faryzeuszy (jak widać oni sami bali się zadać to pytanie, by się nie ośmieszyć) ich nieuczciwe intencje, ale na pytanie odpowiada tak, jakby postawione ono było z jak najszczerszą intencją. Tego nam brakuje w dyskusji - bo gdy my wyczuwamy czyjeś nieuczciwe intencje, to mówimy z oburzeniem: Z nimi nie należy gadać. Szkoda sobie na nich język strzępić. A Pan Jezus uczy dziś, że pytanie można podjąć całkiem "na serio" uzyskując odpowiedź, która odwróci zamierzony przez pytającego cel, zniweczy go, stanie się filtrem pozostawiającym z problemu to, co najlepsze. Do dziś korzystamy z tej zwięzłej odpowiedzi, która stała się sentencją powtarzaną nie tylko przez wierzących - Bogu to, co Boskie, Cezarowi to, co należy do Cezara. Oczywiście interpretacja tych słów nastręcza jeszcze wielu problemów, ale wówczas, w owej konkretnej sytuacji, były one wystarczające.

W Polsce ożywioną jest wciąż dyskusja wokół finansów Kościoła - dyskusja, którą podniecają osoby o niezbyt szczerych intencjach. Jednak w minionym tygodniu pojawił się człowiek, który odpowiedział w duchu dzisiejszej ewangelii i nie bacząc na podteksty potraktował pytanie na serio. To oczywiście abp Stanisław Budzik. Stwierdziliśmy ze znajomymi, że ziemia lubelska dodała mu chyba animuszu, bo w wywiadzie dla KAI podjął on temat finansowani Kościoła w Polsce i zauważył potrzebę wprowadzenia zmian, a nawet zaproponował konkretne zmiany. Prawdopodobnie sprawa - powoli, czyli w trybie kościelnym, bo u nas nic nie dzieje się szybko - będzie się rozwijać... oby. Świadczyć może o tym fakt, że KEP (Konferencja Episkopatu Polski) także wyraziła gotowość i chęć do zmian.


Co Boskie,
a co cesarskie?
Dubium...
Tyle na poziomie hierarchicznym wyższym. Ewangelia dotyczy jednak także nas - bo my w swoich środowiskach także mamy okazję wypowiedzi na temat Kościoła i w imieniu Kościoła. W sumie wiemy o tym, że im bardziej ktoś podaje się za Katolika, tym częściej natrafia na różnego rodzaju pytania, które czasem są wręcz prowokacją. Co robić? Można się obrazić - przedszkole. Można się zamknąć w kościele lub w domu - nie jesteśmy eremitami. Więc pozostaje nam odpowiadać. Bóg powołuje nas do wiary w świecie i w świecie także nas potrzebuje. Mówimy często, że najważniejszy jest przykład naszego postępowania, przykład życia, jednak niemniej ważne jest także słowo, to co mówimy. Chrystus pokazuje nam dziś, że nie trzeba się bać, ale warto odpowiadać na zaczepki i pytania świata, czyli naszych znajomych, przyjaciół, rodziny (to akurat praktykowałem dziś z mężem mojej kuzynki - pozdrawiam). Bóg potrzebuje nas w świecie i Kościół także potrzebuje byśmy mieli odwagę mądrze (!) odpowiadać na piętrzące się pytania i problemy. To także sprawia, że sami wzrastamy w wierze - wzrastanie w wierze brzmi może trochę szklarniowo, podręcznikowo lub ambonowo - chodzi o to, że rozwijamy się, nie stoimy w miejscu, bo żeby mądrze odpowiadać, trzeba wpierw tych mądrych odpowiedzi samemu szukać. 

niedziela, 29 maja 2011

Chrystus nasze Pocieszenie.

Od kilku dni słuchamy słów Pana Jezusa, który wzywa do wzajemnej miłości i życia zgodnego z przykazaniami, a zasadniczo do łączenia jednego z drugim. O ile kochać się wzajemnie to byśmy chcieli, o tyle życie zgodne z przykazaniami już tak poszukiwane i pożądane przez nas nie jest. Kojarzy się ono z przykrymi obowiązkami, zasadami i negatywnymi zakazami rozpoczynającymi się jednym magicznym słowem "nie" lub mającymi formę rozkazującą.
To widzi wielu Katolików,
słysząc słowo "przykazanie".
Tymczasem dziś Chrystus ukazuje nam nowy wymiar przykazań. Nie tylko łączą się one nierozdzielnie z miłością Boga, siebie i bliźniego - o tym wie każdy Katolik, że zasadą i celem przykazań Bożych jest Miłość właśnie (a kto nie wie, ten ma poważne braki i powinien jak najszybciej je nadrobić). Dziś Chrystus mówi coś więcej - obiecuje tym, którzy zachowują przykazania, że da im Pocieszyciela, Ducha Prawdy. Nie chodzi jednak o to, że Duch Prawdy będzie nagrodą dla grzecznych, wzorcowych, pobożnych, żyjących wg przykazań Bożych Katolików. Raczej trzeba by ugryźć temat z drugiej strony - to życie zgodne z przykazaniami (które nasi dziadkowie nazywali "Bożym życiem", czy też "życiem po Bożemu") otwiera nam "oczy" na prawdziwe wartości i na Boga, Który Jest Prawdą. Same przykazania wyrażone są w formie negatywnej, gdyż wyznaczają ostateczną granicę między dobrem a złem, łaską a grzechem. Jeżeli ktoś świadomie i dobrowolnie przekracza przykazanie, to jednocześnie wpada w grzech ciężki. Przykazania nie formułują ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem, które czeka za 1000 metrów - przykazania wskazują: "Granica jest tutaj! Przekroczysz ją, to sam pozbawisz się łaski Bożej". Są ostrzeżeniem, kreską namalowaną na jezdni, a nie murem berlińskim, czy siatką pod prądem zwieńczoną drutem kolczastym, by nikt nie mógł się przedrzeć. Czasem odnoszę wrażenie, że wierni właśnie tak interpretują przykazania - jako mur, za którym Kościół ukrywa same dobroci na zasadzie psa ogrodnika, co sam nie zażre i innemu jeść nie da. Tak oto biedny człowieczek nie może z tych dobroci nich nic uszczknąć i tylko chodzi szukając dziury w tym murze (czy też - by być konsekwentnym - przerwy w kresce), jak kura wędrująca tam i z powrotem przy płocie, bo trawa za nim wydaje się być bardziej zielona niż ta na podwórku. Wielu Katolików spędza całe swe życie na granicy przykazań Bożych próbując się przedostać na drugą stronę tak, by nikt nie zauważył, by nie zgrzeszyć, co jest po prostu niemożliwe. Jednocześnie tracą oni to wszystko, co mają za plecami, czyli piękno życia po Bożemu. Takie bycie Katolikiem, człowiekiem wierzącym, musi być bardzo męczące, prowadzi do zgorzknienia i gnuśności. Tymczasem Bóg mówi - odwróć się. Popatrz, co przygotowałem dla Ciebie. To, co wydaje ci się być tak piękne za granicą grzechu, owa przyjemność, trawa zieleńsza od tej, w której stoisz, rozkosz, jaką przynosi grzech, wolność jaka związana jest z jego wyborem, z przekroczeniem przykazań - to wszytko jest jednym wielkim kłamstwem. Wie o tym, każdy, kto wszedł w grzech i po chwilach rozkoszy doznał jego gorzkich owoców (dobrze jeżeli ich doznał jeszcze tu za ziemi i miał okazję się nawrócić). To Bóg jest Prawdą i Pocieszeniem i przez przykazania wskazuje nam, gdzie Go można znaleźć, jakimi zasadami się w życiu kierować, by Go poznać, poznać Prawdę - jedyną, wieczną, obiektywną, pewną Prawdę, która raz napotkana wyzwala nas z grzechu, pomaga go unikać i w ten sposób prowadzi do zbawienia, co jest najgłębszym ludzkim pocieszeniem, bo odpowiada na najgłębszą ludzką tęsknotę - tęsknotę za życiem wiecznym i wiecznym szczęściem, tęsknotę, którą - jak mówi Benedykt XVI - zaszczepił w nas sam Bóg, byśmy w życiu nie zatrzymywali się na tym świecie ale szukali Jego i w ten sposób osiągnęli zbawienie. 

środa, 6 kwietnia 2011

Wstań! Chodź!

We wczorajszej Ewangelii J 5,1-3a.5-16 (a jako, że wczoraj nie znalazłem na to czasu to piszę dziś) zastanowiło mnie  zachowanie Chrystusa. Większość duszpasterzy naszych czasów - prawdopodobnie i ja - zadało by pytanie: Po co? Po co się wystawiać? Chrystus bowiem uzdrawia... ale uzdrawia w szabat. A nie mógł poczekać jednego dnia? Wszak ów cierpiący człowiek chorował od trzydziestu lat, to jeszcze jeden dzionek by sobie poczekał. Po co drażnić Żydów uzdrawianiem w szabat? A skoro już uzdrawia, to nie mógł powiedzieć chłopu, żeby się z miejsca nie ruszał? Albo jak chce sobie zrobić spacerek, to niech się przejdzie te 1000 kroków, ale niech nie dźwiga łoża. Tymczasem Chrystus mówi: Wstań, weź swoje łoże i chodź! Kto to pojmie takie postępowanie?
Widać bardzo zależało Panu Jezusowi, żeby sprowokować Żydów do myślenia, niestety konsekwencje owej prowokacji były tragiczne, bo myślenie Żydów nie doprowadziło ich do refleksji nad bezsensem ich prawa i przepisów, ale postanowili oni bronić swego ładu za wszelką cenę.
W naszej, katolickiej pobożności można się także nieźle urządzić, mieć swój rytuał, którego nikt nie śmie tknąć. Msza Święta, nabożeństwo, regularna spowiedź wszystko wspaniałe, ale bez duszy. Pobożność można zatrudnić jako wartownika, który ma dbać o mój spokój i dawać mi przekonanie, że moja katolickość jest niezmiennie stała i piękna. Niestety takie myślenie wkrada się także do Kościoła. Niech będzie jak jest, po co zmieniać, po co działać, po co się męczyć? To częste pytania nie tylko wiernych, ale także duszpasterzy. Na propozycje by coś zmienić w parafii, by powiedzieć wiernym coś, co ich poruszy, zmusi do myślenia, sprowokuje, często słyszymy odpowiedź, że lepiej nie, że może być źle, bo ktoś się zgorszy i nie przyjdzie już do kościoła. Znam parafię, gdzie nie można było mówić o tym, że pary żyjące w konkubinacie nie mogą przyjmować sakramentów. Sam proboszcz się denerwował i argumentował, że ambona nie jest miejscem na takie słowa.
Brakuje nam prowokatorów w dobrym sensie, takich jak jest Jezus. Nie mówię o lekkomyślnym paplaniu. Nie mam na myśli przesadnych akcji, które zamiast prowokować do myślenia sieją zgorszenie. Chodzi o mądre i szczere przypominanie prawd wiary, gdyż one właśnie nie dają człowiekowi spać, nie pozwalają mu zamknąć się w swojej prywatnej, wygodnej pobożności, ale motywują do ciągłego wzrastanie w wierze. Można powiedzieć, że Chrystus to nas wszystkich zasiedziałych zwraca się, jak się zwracał do chorego przy sadzawce: Wstań! Wstań z wygodnego fotelika Twej wyimaginowanej pobożności! Wstań i chodź, nie zatrzymuj się! Nasza wiara, nasze życie jest przecież drogą, której nie można pokonać inaczej, jak tylko na własnych nogach. Jeśli ktoś zaproponował ci inny środek lokomocji - wygodny i nie wymagający wysiłku - to możesz być pewien, że nie zmierza on w Twoim kierunku. Jedzie się fajnie, ale celu nie osiągniesz.

środa, 30 marca 2011

Obowiązek przebaczenia z serca

Wczorajsza ewangelia (Mt 18,21-35) podejmowała temat przebaczenia. Piotr pyta Jezusa, ile razy ma przebaczyć, czy siedem razy? Chrystus odpowiada, że przebaczać trzeba zawsze, za każdym razem i wyjaśnia to, co powiedział w przypowieści.
Pytanie Piotra wraca bardzo często w rozmowach z ludźmi. Wiele pokrzywdzonych osób spowiada się z tego, że nie są w stanie przebaczyć, że nie potrafią przebaczyć, że to już lata przecież minęły i co? W ewangelii odnajdują odpowiedź. Sługa winien był swemu panu dziesięć tysięcy talentów. Różne znalazłem przeliczenia tej kwoty. Jedni podają, że jest ona równowartością 300 ton złota, inni porównują ją z innymi wysokimi sumami ówczesnych lat - Herod zarabiał około 900 talentów rocznie. Nie skupiając się na dokładnych wyliczeniach jednego możemy być pewni - suma była niebotyczna, praktycznie wzięta przez Jezusa z kosmosu. Nawet gdyby pan sprzedał swego sługę, jego rodzinę i wszystko, co mieli, nie odzyskałby swoich pieniędzy. Ta ogromna suma zostaje zestawiona z kwotą stu denarów - równowartość trzech słabych wypłat zwykłego robotnika tamtych czasów. Tyle winien był ułaskawionemu słudze jego współsługa. W języku włoskim wyrażenie spotkał jednego ze współsług zostało przetłumaczone na spotkał innego sługę równego sobie. Dzięki temu przypowieść nabiera dodatkowego znaczenia. 
Znaczenie przypowieści wydaje się być jasne - Bóg przebacza ci wiele, więc ty człowieku, powinieneś przebaczyć drugiemu człowiekowi, który równy jest tobie, bo przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi. Pamiętać też trzeba, że największe nawet przewinienia innych ludzi względem nas są niczym w porównaniu z tym, jak bardzo przez grzechy ranimy Miłość Boga. On nam przebacza w Sakramencie Pokuty, więc i my winniśmy przebaczyć naszym winowajcom jak modlimy się praktycznie codziennie. 
jako i my odpuszczamy
Najbardziej interesujący fragment przypowieści zostaje na koniec, wraz z pouczeniem z niej płynącym. Niemiłosierny sługa zostaje wydany katom póki całego długu nie odda. Jasne jest, że człowiek ten nie będzie w stanie nigdy oddać tak wielkiej sumy - tu po raz kolejny niebotyczność kwoty odgrywa ważną rolę. Skoro sługa nie będzie w stanie oddać kwoty to znaczy, że zostanie w rękach katów na zawsze, na całe życie. Tak oto sytuacja w jakiej się znalazł staje się symbolem piekła, wiecznej męki, wiecznych cierpień. I na koniec Pan Jezus dodaje: Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu. Tak oto przebaczenie staje się obowiązkiem każdego człowieka. Nie tłumaczą nas nasze krzywdy ani argumenty typu, że ja nie mogę i nie potrafię, że człowiek taki słaby i grzeszny. Bóg pragnie, byśmy na Jego miłosierdzie odpowiadali miłosierdziem i otrzymując przebaczenie - przebaczali. Tak oto przebaczenie nie jest opcją wyboru - jest obowiązkiem.

niedziela, 27 marca 2011

Woli Bożej się poddawaj

Tak wiem, to dosyć oczywista oczywistość, ale od tego właśnie chciałbym wyjść: człowiek lubi robić w życiu to, co ma sens. Co jest tym sensem naszych działań? Naszym działaniom sensu nadaje cel. Z rzadka zajmujemy się czynnościami bezsensownymi i nawet dłubanie w nosie czemuś służy (czyszczeniu przewodu oddechowego, przyjemności, gorszeniu innych). Czy mowa tu o pracy? Nie tylko. Wakacje, lektura książki, wykonywanie zawodu, spanie, studiowanie - pragniemy, by wszystko w naszym życiu wiązało się z jakąś sensownością, a więc czemuś lub komuś służyło. Także Pan Jezus wspomina w dzisiejszej ewangelii (J4,5-42) o siewcy, który cieszy się żniwami - piękny przykład człowieka, który nie może być pewien owoców swojej pracy (susze, powodzie, pożary - wszystko się może przydarzyć), ale już się na nie cieszy. Siewca cieszy się razem ze żniwiarzem, mówi Chrystus. 
Każdy z nas podejmując konkretne działania widzi już ich owoce. Każdy z nas podejmując działania ma pewność, lub przynajmniej nadzieję, że osiągnie założony cel. Właśnie dlatego chłopak dzwoni do dziewczyny kilka razy dziennie, to dlatego matka powtarza tysiące razy dzieciom: "tak wolno tak nie wolno!", to dlatego rozmawiamy z najbliższymi, to dlatego wyjeżdżamy nad morze lub w góry, to dlatego rano w ogóle wstajemy z łóżka - bo widzimy cel naszego działania, widzimy sens naszego działania. Kto traci sens działania traci także sens życia. Przykładem jest depresja, utrata sensu działania i życia. O. Krzysztof Grzywocz w konferencjach z cyklu "Ból ludzkich zranień" (gorąco polecam) wspomina o ludziach, którzy pogrążeni w depresji, w lęku przed podejmowaniem działań i decyzji nie wstają z łóżka, nie odsłaniają okien, nie odbierają listów. Jak na tym tle wypada słynne młodzieżowe powiedzenie "To wszystko jest bez sensu"? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.
Pośród wszystkich tych celów i sensów można zatracić samego siebie czyniąc z siebie maszynkę do wykonywania konkretnych czynności przynoszących wymierny zysk - cywilizacja śmierci się kłania, odsyłam do nauczania Jana Pawła II. Innym problemem jest rzeczywista, niezawiniona utrata sensu działania, czy wręcz niemożliwość działania spowodowana tragedią, chorobą, nagłymi zmianami w naszym życiu. 
Nam Katolikom, chrześcijanom, zawsze zostaje coś, co określiłbym mianem "sens ponad wszystkie sensy". Jest to sens naszego życia wynikający ze świadomości, że życie nie kończy się tekturowymi bucikami. Sens naszego życia wyznacza główny jego cel - życie wieczne, świętość, Królestwo Niebieskie, niebo... nazwijcie jak chcecie. Najważniejsze jest, że każdemu z nas przyświeca jeden cel. Jak go zrealizować? Znowu odpowiada Chrystus - wypełniając wolę Bożą. Prosta metoda - wypełniaj wolę Pana Boga Twego i będziesz zbawiony. Każdy jednak wie, że łatwiej powiedzieć niż zrobić. Podstawowe pytanie brzmi - jak często trzeba się stosować do owej woli Bożej? Chrystus używa dziś pięknego porównania: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał i wykonywać  Jego dzieło. Jak często sięgamy po jedzenie, po pokarm? Kiedy potrzeba. Czy można przeżyć bez pokarmu? Nie. Tak samo z wypełnianiem woli Bożej - stosujemy się do niej codziennie, zawsze kiedy zajdzie potrzeba, kiedy sytuacje życiowe wymagają podjęcia decyzji. Bez wypełniania woli Boga nie przeżyjemy, to znaczy nie osiągniemy życia wiecznego. Utarło się jakieś dziwne powiedzenie, że nie trzeba wypełniać woli Bożej, wystarczy być dobrym człowiekiem. Zapominamy, że kto nie jest z nami jest przeciwko nam (Mk 9,38-43) bo nie ma przestrzeni pomiędzy dobrem a złem, pomiędzy Bogiem a szatanem, nie ma przestrzeni gdzie można się spokojnie zawekować i przeczekać. Zawsze podejmując działania wybieramy między wolą Bożą, a wolą demona - można ją oczywiście nazwać szumnie naszą wolą, ale nazwy niczego tutaj nie zmienią. 
Jesteśmy jak ten rolnik siejący ziarno - pracujemy dzisiaj myśląc już o owocach naszej pracy, wypełniamy wolę Bożą mając nadzieję, że będziemy zbawieni. Ta zaś nadzieja - jak za św. Pawłem przypomina w encyklice Spe salvi Benedykt XVI - jest pewnością i zawieść nie może (Rz 5,5). Oto najgłębszy sens naszego życia - świadomość, że moje szczęście może trwać wiecznie, że moje życie jest wieczne i to ode mnie zależy gdzie i jak ja tę wieczność spędzę.

Spem in alium numquam habui praeter in te
Deus Israel
qui irasceris
et propitius eris
et omnia peccata hominum in tribulatione dimittis
Domine Deus
Creator coeli et terrae
respice humilitatem nostram


PS.: Oczywiście chodzi o słuchanie (najlepiej z zamkniętymi oczami), a nie oglądanie. 40-to (słownie czterdziesto!!!) -głosowy motet Spem in alium napisany przez Thomas'a Tallis'a na osiem pięciogłosowych chórów jest owocem poszukiwania perfekcyjnej polifonii. "10 minut nieba" dla każdego, kto da się porwać.

niedziela, 20 marca 2011

Robaczek, ale za to jaki?!

Niby powinno być wszystko jasne, zwłaszcza dla katolika, lub - mówiąc ogólniej - dla chrześcijanina. Boża miłość, wieczna, pewna, stała, z której - jak powiedział Jan od Krzyża - zostaliśmy stworzeni, ta miłość właśnie nie powinna rodzić w naszych sercach żadnych wątpliwości. Tak jednak nie jest. Co jakiś czas w historii dziejów powracają dyskusje na temat relacji Boga do człowieka. Być może wynika to z naszego poczucia skończoności, z tego, że o ile na ziemi możemy zgrywać rycerzyków, panów życia i śmierci, to wobec Boga już tak pewnie się nie czujemy, bo on przecież jest wszechmocny, a my? My jak te mróweczki biegamy w naszym mrowisku z poczuciem, że Ktoś raz po raz kładzie nam przeszkody pod nogi. Ale ten ktoś też czasem pomaga, w sensie, że czasem spadną nam z nieba jakieś okruchy, resztki spożywanego właśnie kołocza z posypkom (czyt. placka z kruszonką :) czy też drobiny cukru strącone z nieuważnie trzymanej łyżeczki. Mimo wszystko cieszmy się, bo przecież mógłby nas Bóg jednym palcem pozgniatać, a tego nie robi. Tak oto Bóg dla niektórych stał się dobry niczym Lenin, który bawiącym się za głośno dzieciom pogroził przez okno - jaki Lenin dobry, mógł je przecież pozabijać.
Oczywiście są i tacy, którzy uważają, że Bóg w ogóle się nami nie interesuje. Stworzył nas, stworzył świat i  powiedział: Radźcie sobie! To poglądy skrajne i w żadnym razie niespójne z Pismem Świętym, ale czy to pierwszy raz człowiek nie zgadza się z Objawieniem stawiając na pierwszym miejscu własne odczucia? No właśnie.
Wreszcie jesteśmy i my - grupa największa, która próbuje odczytać rolę Bożą w swoim życiu i stara się współpracować z Bożą Wolą, co czyni nie bez porażek, czy wątpliwości.
Pan Bóg jednak doskonale zna ludzkie serce. Od tysiącleci wychodzi nam naprzeciw i nie tylko przypomina nam, że jesteśmy ważniejsi niż wiele wróbli (Łk 12,6), ale wciąż daje nam dowody na to, jak ważny i cenny jest człowiek w Jego oczach i dlatego właśnie otacza nas swoją opieką, troską, ma dla nas plan na życie wieczne i gotów nam go zdradzić i pomóc w jego realizacji - po prostu Bóg przypomina nam ciągle o swojej Opatrzności.
Tym, którzy wobec Boga - całkiem słusznie zresztą - czują się mali i nieporadni, Bóg odpowiada przez proroctwo Izajasza (Iz 41,14):
Nie bój się, robaczku Jakubie,
nieboraku Izraelu!
Ja cię wspomagam - wyrocznia Pana -
odkupicielem twoim - Święty Izraela.
W dzisiejszym pierwszym czytaniu (Rdz 12,1-4a) także znajdujemy potwierdzenie tej niesamowitej Bożej Opieki:
Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi.
Czy nie wydaje się dziwne, że Bóg daje siebie człowiekowi niemal na usługi? To przymierze z Abrahamem pokazuje jak wiele Bóg gotów jest nam ofiarować, co dopełni się na krzyżu. I możemy tylko pytać za psalmistą (Ps 8):
Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym - syn człowieczy, że się nim zajmujesz?Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich,
chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich;
złożyłeś wszystko pod jego stopy:
Patrząc nie tylko na majestat Boży, ale na wielkość stworzenia w ogóle, trzeba się uczciwie zadziwić i zapytać, kimże ja jestem, że Bóg postawił mnie nad stworzeniem i do tego jeszcze obdarza mnie swoimi łaskami jak(o) prawdziwego wybrańca? Często sami nie znamy własnej wartości, piękna naszego życia, powagi zadania, do którego zostaliśmy stworzeni i wybrani, które jest dla nas darem. A do tych wszystkich honorów dochodzi Boża Opatrzność, ciągłe wychodzenie Boga naprzeciw człowiekowi, ciągła troska, umacnianie, dźwiganie i przekonywanie w wątpliwościach o własnej miłości. Jednocześnie jednak Bóg, który dał nam wolną wolę, musi się liczyć z tym, że na Jego Opatrzność odpowiemy NIE!, bo zrozumiemy ją opacznie, nie jako pomoc, dar, wybranie, ale jako zniewolenie, narzucanie się, brak zaufania.
Podziwiamy nieraz ludzi takich jak Abraham - tych co to zostawili wszystko i posłuchali Bożego powołania, świętych, którzy poświęcili swe życie Bogu. Wyobrażamy sobie, jak bliski musieli mieć kontakt z Bogiem, pewnie rozmawiali z nim jak sam Abraham. Zazdrościmy im Bożej bliskości nie widząc, że sami to wszystko otrzymujemy. Każdego z nas Bóg otacza Swoją Opatrznością - uwierzyć w nią oznacza uwierzyć w siebie, w moje wyjątkowe powołanie, w bycie wybranym i wspomaganym.

sobota, 12 marca 2011

Radosny grzesznik

Czyżby to był... proch radości?!
W minioną Środę popielcową byłem na liturgii w kościele parafialnym w Wenecji (a nie w konwikcie, gdzie, na co dzień, odprawiam). Liturgia parafialna, ale jako że przyszło wiele osób z Drogi, czyli z Neokatechumenatu, pojawiły się także drobne elementy „neonowe”, jak na przykład wprowadzenie do liturgii. Pan, który stanął za amboną powiedział słowa, które równie chętnie powtarza wielu innych katolików, także księży, czy biskupów, więc piszę ten wstęp nie dlatego, by wytknąć błąd, lecz by pokazać skąd mi się w ogóle wziął temat w głowie. Powiedziane zostało, że rozpoczynamy Wielki Post, czas… pokoju i radości, które są owocem nawrócenia. Nie jest to czas smutku – wstępował liturgicznie Pan – jest to czas pokoju, jaki każdy z nas czuje, gdy jedna się z druga osobą.

Nie wiem, czy wiecie, ale od pewnego czasu smutek jest niejako zakazany w Kościele Katolickim – nie wolno absolutnie się smucić. Pouczenie Chrystusa, które usłyszeliśmy w Środę Popielcową - abyśmy poszcząc umyli twarz i ładnie się ubrali nie dając po sobie znać, że pościmy, bo Ojciec widzi w ukryciu - zostało połknięte niczym drink razem z niewypestkowaną oliwką, plasterkiem cytryny, lodem a nawet z wykałaczką, na którą oliwka została nabita – „chlup i nima”. Napomnienie dotyczące zewnętrznej strony nagle zaczęło dotyczyć także wnętrza. Sypanie głowy popiołem, zakładanie wora pokutnego – to zewnętrzne symbole wewnętrznego stanu, stanu pokuty, uznania własnej grzeszności i wewnętrznego… smutku właśnie. Chrystus gani Żydów, bo wiedział, że wielu z nich nie czuje trudu nawrócenia (w ogóle nic nie czuje), ale na zewnątrz pokazują siebie, jako największych pokutników. Stąd pouczenie – niech będzie raczej odwrotnie, ubierzcie się schludnie, nawet odświętnie, ale miejcie nawrócenie w sercu.

Wydaje się, że my jeszcze bardziej zakałapućkaliśmy się w tym porządku i nie tylko, że ubieramy się odświętnie i nie dajemy po sobie znać, że pościmy, my po prostu często przeskakujemy element nawrócenia i chcemy już żyć i cieszyć się jego owocami, zgodnie ze słowami wspominanego mężczyzny: Wielki Post nie jest czasem smutku, jest czasem pokoju i radości z nawrócenia. Chce się zapytać: A to kiedy przeżywaliśmy to nawrócenie, bo coś mi umknęło chyba. Głębokiego nawrócenia nie można oddzielić od smutku, gdyż człowieka, który się nawraca zasmuca własny grzech. Jeśli tak nie jest, to znaczy, że nawrócenie „nie działa” - mówiąc technicznie – coś się zepsuło i kręcą się tylko niektóre podzespoły maszyny nawrócenia. Tak pojmowane nawrócenie, nawrócenie bez smutku, nie wyprodukuje (nawiązując jeszcze raz do technicznego języka), nie przyniesie ani pokoju, ani radości pojednania z Bogiem i człowiekiem, gdyż takie nawrócenie to nie nawrócenie – tu po prostu nie ma żadnego nawrócenia. Tak oto mylna interpretacja tekstu Pisma Świętego wspierana skutecznie radosno-chrześcijańskim światopoglądem prowadzi nas na manowce.

Nie ma życia bez smutku – jest on nieodłącznym, kształtującym osobowość człowieka, elementem naszej egzystencji. Jeśli ktoś całe życie się uśmiecha to zazwyczaj z przydługimi rękawkami ląduje w domu zamkniętym. Także nasze duchowe życie nie może rozwijać się prawidłowo bez smutku, który w naszym sercu, czy też w duszy wywołują nasze grzechy. Niewątpliwie więc pierwsza faza Wielkiego Postu jest okresem szczerego, pełnego uświadomienia sobie własnych grzechów, uświadomienia sobie, jak bardzo zraniłem Bożą Miłość, bliźniego i siebie samego – a to musi prowadzić do smutku - smutku, który jest trudny, przykry, ale oczyszcza serce i jest jednym z niezbędnych elementów nawrócenia. Tylko tak można osiągnąć, albo raczej otrzymać, pokój i radość z pojednania z Bogiem i człowiekiem.

Kurcze, a może się mylę, może to już ze mną jest „coś nie halo”…

środa, 9 marca 2011

Bóg na własne potrzeby

Baranek Boży (podpis dla pewności)
Około dwóch tygodni temu w pociągu relacji Forli – Bolonia dosiadłem się do pewnej Włoszki i Senegalczyka, którzy rozmawiali sobie sympatycznie. Senegalczyk wyjaśniał dlaczego przyjechał do Włoch, że szuka żony (jednej, choć jego tatko w Senegalu ma trzy), że tak w ogóle jest muzułmaninem. Po czasie przyłączyłem się nieśmiało do rozmowy. Zeszła ona na temat Boga w ogólności. Wtedy to Pani Włoszka wypowiedziała z poważną, dystyngowaną miną typową dla włoskiej matrony wygłaszającej poważne spostrzeżenia własne, że jej zdaniem Bóg to Bóg, jest zawsze taki sam dla wszystkich, tylko my różnie go nazywamy. Muzułmanie, Katolicy i inni – wszyscy mamy tak naprawdę tego samego Boga. Pogląd nienowy, ostatnio często (coraz częściej) spotykany, pachnie indyferentyzmem religijnym z delikatną nutką utopii. Ja jakoś postanowiłem nie wyprowadzać Pani Włoszki z błędu (tu biję się w pierś – moja wina), zresztą już wysiadaliśmy.

Gdy sięgnąłem do Ewangelii (Mt 7,21-27) z minionej niedzieli zauważyłem jak niebezpieczny jest to pogląd. Natrafiamy tam na ostrzeżenie Chrystusa:
Wielu powie Mi w owym dniu: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości!
Wielokrotnie zastanawiałem się, do kogo Chrystus odnosi te słowa, kim jest ten, który działa w imię Pana, wyrzuca w Jego imię złe duchy, a w rzeczywistości z Bogiem nie ma nic wspólnego? To człowiek, który na własną rękę, czy - trafniej mówiąc - na własne potrzeby, zmalował sobie obraz Boga albo raczej boga. Obraz powstał ze szczątków informacji zasłyszanych gdzieś na katechezie w latach młodzieńczych, a jako że informacje te były niewystarczające, to został on dopełniony słynnym „tym, co ja czuję”, i „tym, co ja myślę”. Już nie będę rozpisywał się na temat współczesnej przewagi odczuć i poglądów nad prawdą, bo o tym pisałem już wiele razy. Tak stworzony obraz Boga nie jest prawdziwy, ale za to jest bardzo popularny, gdyż coraz częściej słucham poglądów na miarę opisanej włoskiej Matrony. Ludzie wierzą w boga, którego sami sobie w głowie stworzyli, w boga, którego nie ma - jego głoszą, do niego się modlą. To wiara bez fundamentu i czasem wystarczy maleńki podmuch, by rozpadła się jak domek z kart. Widzimy to na zachodzie, Europy (Holandia, Belgia), gdzie ludzie nazywający siebie wiernymi wychodzą z kościołów obruszeni tym, co powiedział na kazaniu ksiądz proboszcz, czy biskup, a on po prostu postanowił głosić katolicką naukę. W Polsce też już spotkałem się z oburzeniem osób, którym głoszony obraz Boga nie przystawał do tego, jaki sami sobie stworzyli.

Fundament wiary w postaci ortodoksyjnego, prawdziwego, katolickiego nauczania jest ważny nie tylko dla zachowania wiary na ziemi, ale widzimy także, że będzie nam niezbędny, gdy staniemy przed Synem Człowieczym. Wtedy to okaże się, czy Ten w Kogo wierzyliśmy to Bóg, czy może przeszliśmy przez życie wierząc w niewymagającego boga, kochającego wszystkich i wszystko (także mojego pieska) „jezuska” (ową „bezzębną bozię”, o której już kiedyś wspominałem - dziękuję ks. R. za to trafne określenie), który był bogiem na nasze potrzeby a sam niczego od nas nie potrzebował – w sensie nie wymagał, nie żądał (bo Bóg przecież niczego od nas nie potrzebuje).

Jak ustrzec się tworzenia fałszywego obrazu Boga w swoim sercu? Gdy rodzą się w naszej głowie pytania o wiarę i dotyczące wiary, nawet te najbardziej banalne, nie zadowalajmy się tym, co się nam wydaje, lub co czujemy. Sięgajmy do książek, przede wszystkim do Katechizmu Kościoła Katolickiego (KKK, dostępny też w necie, łatwo się w nim poruszać, bo z tyłu umieszczony jest indeks haseł). Pytajmy ludzi, o których wiemy, ze są w stanie kompetentnie nam odpowiedzieć (a nie kolegów, którzy wiedzą tyle, co i my – ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną). Wczoraj znajoma na gg pyta się mnie, czy post piątkowy jest wciąż obowiązujący. Proste pytanie powracające wiele razy po tym, jak wprowadzenie nowego Katechizmu Kościoła Katolickiego wywołało niemałe zamieszanie wśród wiernych (szatan wykorzysta każdą okazję). Powoli, powoli wracają na parafie katechezy dla dorosłych. Trzeba szukać, trzeba pogłębiać wiedzę, trzeba się wysilać, jak przy budowie fundamentu, którego może nie widać na zewnątrz, ale to on jest gwarantem stabilności naszej wiary i naszego życia – nie tylko tego doczesnego.

poniedziałek, 7 marca 2011

Na dzień Kobiet!

Abyście nigdy nie straciły wrażliwości, 
na którą żaden z nas po prostu nie ma szans.


"Sometimes it lasts in love,
But sometimes it hurts instead"

niedziela, 27 lutego 2011

Potrzeby

Co jakiś czas w rozmowach z uczniami (kiedyś) czy znajomymi wraca pytanie o sens modlitwy. Wątpliwości (o bycie wysłuchanym, o to, czy modlitwa jest skuteczna [cokolwiek to znaczy] albo o sens modlitwy - bo Pan Bóg wie czego nam potrzeba) wracają wciąż i wciąż. Dziś Pan Jezus sam dolewa oliwy do ognia i zapewnia, że rzeczywiście Bóg wie, czego nam potrzeba. Zatem?! Módlmy się uwielbiając Boga, wychwalając Go, dziękując Mu, ale prosić nie trzeba o nic. Wystarczy powiedzieć: Hej Panie Boże... ty wiesz czego mi potrzeba więc... czekam. Gdy oczekiwanie się wydłuża, a my nadal nie otrzymujemy tego, na co z takim utęsknieniem czekamy, co jest nam TAK potrzebne, niezbędne nachodzą nas ww. wątpliwości.

Niesłusznie. O ile bowiem pewnikiem jest, że Pan Bóg zna nasze potrzeby o tyle nie jest pewnym fakt, czy my sami nasze potrzeby dobrze znamy i trafnie je nazywamy (o ile w ogóle jesteśmy je w stanie nazwać). Jedzenie, picie, ubranie - to nasze codzienne troski, jak by nie patrzeć. Dziś Pan Jezus przypomina nam, że owszem są one ważne, jednak nie najważniejsze. Co jest najważniejsze? O tym dowiadujemy się stając przed Bogiem na modlitwie i wypowiadając słowa prośby, nazywając przed Bogiem nasze potrzeby. Dlaczego jest to tak ważne?

Po pierwsze - dowiedzieć się co dla mnie jest naprawdę dobre.
Myślę, że każdy z nas zna przynajmniej jedną opowieść o dziewczynie zakochanej w przystojnym Muzułmaninie, który czarował ją cały okres narzeczeństwa, a małżeństwo zamienił w piekło. Ile z tych zakochanych dziewcząt pytało się Boga, jaki powinien być tej jedyny, którego pragną? Jakie powinny postawić mu wymagania? Tak wymagania!!!
O zgrozo konsternacjo!!! Tylko nie wymagania!!!
A jednak. Dziś wydaje się, że od narzeczonego/narzeczonej nie wolno wymagać bo się przestraszy i ucieknie - nic bardziej mylnego. Trzeba nazywać swoje słuszne potrzeby. Tymczasem ona szuka przystojnego, miłego, pracowitego pana, ale o rzeczy fundamentalne nie pyta mimo, że Bóg wie, że powinna szukać chrześcijanina (jeśli nie Katolika). Ale to nie jest ważne jakiego on jest wyznania, bo przecież najważniejsze jest, że się kochamy, a wiara jest sprawą prywatną - niech on/ona sobie wierzy w kogo chce. Piszę "ona", gdyż i mężczyźni wybierają kobiety, które zabierają im najważniejszą potrzebę, potrzebę Boga, wiary, życia wiecznego. Tak się zdarza gdy chłopak jest przekonany, że jest nic nie wart i "bierze potulnie to, co się nadarza" (przepraszam za brutalnie kolokwialny język) byle była i mu nie uciekła. Znowu brakuje najważniejszego pytania i nazwania własnych potrzeb, w prawdzie, przed Bogiem.

Po drugie - zrozumieć potrzeb naszych bliskich.
Zakreśla się tutaj tragiczne koło bardziej obłędne niż błędne, gdyż koniec końców każdy z nas odkrywa na pewnym etapie swego życia, że nie realizuje potrzeb jakie nosi w sercu. Łatwo to przenieść na innych. Może coś z własnego doświadczenia. Mój tato oczekiwał ode mnie, że jego syn będzie interesował się sportem, będzie miał zacięcie do prac w polu (pochodzę ze wsi) itp. A tu "zonk" - nic z tych rzeczy. Często powodowało to spięcia pomiędzy mną i moim tatą, bo on miał wobec mnie inne potrzeby od tych, które sam nosiłem w sercu. W sytuacji gdy wyczekiwany synek tatusia zamiast oglądać z nim mecze, biegać po boisku i mieć piątki z wf-u słucha Jordi Savall'a i gra na "viola da gamba" niejednokrotnie dochodzi do rozczarowania ojca - dlaczego? Gdyż nie zrealizował własnych potrzeb, źle rozumianych i źle nazwanych - wszak nie można planować życia drugiej osobie, nawet własnemu dziecku. Dobrze jest, gdy po czasie ojciec czy matka są to w stanie zrozumieć (tak było i w moim przypadku). Gorzej jest, gdy nie rozumieją i nie chcą zrozumieć potrzeb swego dziecka gwałcąc nieraz jego wolność i krzywdząc na całe życie.

Wiedział czego mu potrzeba.
Wszystko zaś zaczyna się w naszej głowie i sercu, zaczyna się od zdolności nazwania własnych potrzeb na modlitwie przed Bogiem. Dlaczego właśnie w taki sposób? Bo o ile można okłamywać innych, o ile można okłamywać siebie, o tyle jesteśmy świadomi, że Boga nikt z nas nie oszuka. Kto staje przed Nim musi stanąć w prawdzie przed sobą, a jeżeli nie ma odwagi stanąć w prawdzie, to oznacza, że nie ma odwagi stanąć przed samym Bogiem.

Wobec wątpliwości i pytań o sens modlitwy trzeba więc zapytać siebie, czy wiem, czego mi naprawdę potrzeba? Czy moje potrzeby odpowiadają na plan, jaki przygotował dla mnie Bóg, czy też życie układam raczej po swojemu dziwiąc się tylko raz po raz, że mi nie wychodzi i mając pretensje do Boga,  że mnie nie wysłuchuje. Nie wiem, czy czasem sam Bóg nie powinien mieć pretensji do nas o to, że jego prośby nie zostały przez nas wysłuchane, że to, co nazywamy Opatrznością, Bożą Wolą poprawiamy ołówkiem i korektorem kreśląc własne ścieżki "na skróty" - a wiadomo, jak mówi stare przysłowie pszczół: "każdy skrót jest dłuższy".