niedziela, 13 grudnia 2009

O szczurzołkach i innych takich

Symbol.
1. «znak, osoba, przedmiot itp., które coś oznaczają»
2. «osoba lub zwierzę będące uosobieniem czegoś»

Jak patrzeć na czas związany z Adwentem i Bożym Narodzeniem to symboli, zarówno w postaci ludzkiej, zwierzęcej, roślinnej jak i przedmiotowej, mamy mnóstwo. Zacznijmy adekwatnie i począwszy od najważniejszego. Co takiego? Nie nie od Dzieciątka - Ono nie może być symbolem o czym jeszcze się przekonamy. Niech będą zatem: Najświętsza Maryja Panna, św. Mikołaj, Jan Chrzciciel i Izajasz dalej schodząc niżej (informacja dla zwolenników humanitarnego (sic!) traktowania zwierząt: ja a wami się nie identyfikuję): osioł, wół, barany dalej różdżka wyrastająca z pnia (a więc roślina zielona), lilia, sławetna choinka, stojąca w naszych mieszkaniach lub jej gałęzie skręcone w wieniec adwentowy, mech, jodła, jemioła i wszystko co zimozielone (wreszcie się dowiedziałem, co to jest "szczurzołki", o których mi mówili uczniowie ze Strzelec Op. - po polsku: żarnowiec miotlasty). Teraz coś między rzeczą martwą a rośliną czyli nasiona, głównie wszelkie orzechy laskowe i włoskie, które są symbolem uśpionego życia, które się przebudzi, ale także łamane są symbolem nawrócenia adwentowego. Wreszcie rzeczy: świece adwentowe, świeca roratnia, lampion, słońce, dzień i noc (o ile to jeszcze są rzeczy), ozdoby świąteczne, świecznik adwentowy itd. itd.

Tzw. przez moich uczniów "szczurzołki" :)
 
Sporo tego. Może przyjdą Wam na myśl inne ważne symbole, które pominąłem - zapraszam do komentarza. Nie chcę wyjaśniać znaczenia symboli owych, wyżej wymienionych, gdyż uważam to za zbyteczne no i przecież wiemy, co one oznaczają, a jeśli masz jakieś wątpliwości to, jak mawiał nasz profesor - żadna wiedza nie jest ukryta. Chociaż czekajcie... zw... 
a więc tak - jak się wpisze w wyszukiwarce słowo "choinka" to podpowiedzi dla szukającego jest mnóstwo, ale wybrawszy hasło "choinka bożonarodzeniowa" od razu natknąłem się na gotową na wszystko Wikipedię i muszę przyznać, że tłumaczy wszystko skrzętnie. Wracam jednak do tematu...
... zatem symbol. Wszystkie ww. symbole mają za zadanie coś uosabiać lub coś oznaczać - jak na początku wskazał nam PWN-owski Słownik Języka Polskiego. Św. Mikołaj stał się symbolem dobroci czy raczej dobroczynności, która doprowadziła go do świętości, Maryja jest symbolem zwycięstwa człowieka nad grzechem i szatanem, Izajasz i Jan Chrzciciel symbolizują ascezę, nawrócenie i przygotowanie na przyjście Pana. Wszystkie wymienione i niewymienione symbole oznaczają przede wszystkim na dobro, wskazują na Boga, na wiarę, nawrócenie, życie, które zwycięża śmierć i dlatego Dzieciątko nie może być symbolem, Ono jest punktem odniesienia, Bóg jest tym, do którego odnoszą się wszystkie (i wszyscy - nie podejmuję tu walki z językiem polskim) symbole. W głębi swego znaczenia wszystkie te symbole są dobre i mają być dla nas pomocą w zbliżeniu się do Boga.
Skoro istnieje dobro, to pojawiło się zło i jego pan, który ową, jakże bogata symbolikę postanowił zniszczyć. Na początku wszystko wyglądało niewinnie i nikt się nie spodziewał, że kilka niewinnych wydarzeń może pociągnąć za sobą tak gorzkie i nieopanowane konsekwencje w wyniku których macha się nam dziś przed oczami prawami mniejszości, szeroko (albo raczej dziwnie) pojętej tolerancji i rozdziału Kościoła od państwa. Taktyk walki z symboliką chrześcijańską jest kilka. Oto systematyka, której autorem jestem ja i stworzyłem ją na potrzeby własne, ale sądzę, że każdy może takową sobie sam utworzyć.

1. Zastąpienie - tutaj po prostu nie ma się co dużo wypowiadać, znacie dobrze konsekwencje pojawienia się krasnala z coca coli w miejsce św. Mikołaja, a wszystko zaczęło się od niewinnej reklamy. Oczywiście nie śmiem oskarżać koncernu o dziejowy spisek przeciw św. Mikołajowi. Takich zastępników w formie gwiazdki miast Bożego Narodzenia i Laponii zamiast Betlejem jest wiele.

2. Obrzydzenie - mówiąc krótko: grajmy im kolędy i świećmy lampkami po oczach od początku listopada, aż im bokami wyjdzie. Prawda, że skutecznie i z korzyścią finansową uzyskują efekt?

3. Moda - dziś jest nawet na choinkę moda. Musi być przybrana w konkretne kolory i ozdoby - już nie wypada ubrać choinkę tak, jak się lubi. Tak oto symbol, który wnosił w nasz dom swojskość stał się komercyjnym gościem, który przyszedł się wszystkim pokazać, ale tak naprawdę oprócz modnego wyglądu nie wnosi w atmosferę świąt i domu niczego więcej.

4. Poczucie winy - to nowość. Powoli czyni się z nas straszliwych fundamentalistów katolickich, co wszystkim wpychają swoją szopkę do domów, telewizorów, szkół, miejsc publicznych i zmuszają wszystkich do oglądania scen religijnych - tych, którzy Katolikami nie są, a co gorsza nawet tych, którzy nazywają siebie Katolikami, ale w imię tolerancji porzucili już dawno prawdziwe wartości.

Niech wystarczy. Ten podział jest oczywiście bardzo luźny i nie podejmuje tematu w sposób wyczerpujący, jednak chciałem tylko ukazać pewną tendencję jaka się pojawia i myślę, że mi się udało.
Oczywiście tak Was nie zostawię. Dziś niedziela radości czyli "gaudete" albo raczej odwrotnie "gaudete" czyli "radujcie się", Pan jest blisko. Tak to na szczęście w naszej wierze bywa, że zło w końcu przegrywa. Także w boju o symbolikę Adwentu i Bożego Narodzenia zauważam powolny, powolny (wzmocnienie żydowskie - a więc bardzo powolny :) proces przebudzenia świadomości. Wobec wszystkich zabiegów i starań złego, byśmy porzucili nasze symbole i związane z nimi wartości dochodzi do powolnego przebudzenia i pogubieni katolicy zaczynają na nowo pytać o źródła symboli, z którymi się stykają, a przez to wracają do źródeł odkrywając na nowo znaczenie stajenki, choinki, orzechów, czasu Adwentu. Przykład? Wiem, że coraz więcej osób dobiera kartki świąteczne szukając tych, na których jest stajenka lub scena z niej wyjęta, a poszukiwania to niełatwe. Wychodzą także z użycia sztuczne choinki w przeróżnych kolorach. Są osoby, które wciąż trwają przy tradycji swoich rodziców i dziadków, dzięki czemu będą mogli opowiadać za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat jak to przeżywali święta z rodziną. Powiecie: To nieważne, najważniejszy jest Pan Jezus. Macie rację, ale jest wiemy dobrze, że człowiek potrzebuje symbolu, widzialnej oznaki niewidzialnej, trudnej do określenia rzeczywistości i cała nasza wiara, z Sakramentami na czele, jest nimi przepełniona. Jako, że wyjeżdżam w czwartek na wieś, gdzie internet jest jeszcze towarem trudnym do zdobycia, życzę Wszystkim już dziś powrotu do pierwotnego znaczenia wszystkich adwentowych i bożonarodzeniowych symboli - gwarantuję, można w nich odkryć prawdziwy, zaginiony w zawierusze ostatnich dziesięcioleci, skarb.

niedziela, 6 grudnia 2009

Roraty w Tybecie

I pisz tu o Ewangelii, która jest programem całego Adwentu. Wystarczy sięgnąć do pieśni Adwentowych: Przybądź Panie bo czekamy, Niebiosa rosę, czy też słynna Msza roratnia ks. Raka zaczynająca się od pieśni Spuśćcie rosę. Ewangelię na dziś przeznaczoną (Łk 3, 1-6) to śpiewacie codziennie - śpiewacie, no bo ja przecież w tej, jak to mawia mój znajomy, Włosiowni, nie śpiewam bo i Rorat tutaj nie znają, po prostu inna tradycja, która nie przewiduje na czas Adwentu jakiś specjalnych nabożeństw. Okazuje się zresztą, że jest wiele krajów, w których tradycja rorat jest nieznana. Więc Włosi byliby pewnie nieźle zaskoczeni gdyby dane im było uczestniczyć w takich roratach i słyszeć jak dzieciaki w bodzanowickim kościele wydzierają się (dosłownie) śpiewając Oooooootoooooooo Paaaaaan Bóóóóóóóg przyyyyyyyjdzieeeeeee. Patrząc na Adwent na Śląsku (bo w Polsce to zbyt ogólnie powiedziane, ja nie wiem, jak wygląda adwent w Polsce, wiem jednak, że między regionami istnieją spore różnice) myślę sobie, że chyba tego nam brak, tej świeżości spojrzenia.
Chesterton twierdzi, że żeby dobrze zrozumieć rzeczywistość, którą dobrze znamy, należy uczynić ją nową, oddalić się od niej, spojrzeć na nią z innego miejsca, lub przenieść ją w inne realia. Gdybyśmy zatem udali się do Tybetu i zamieszkując tam u mnichów zostalibyśmy wprowadzeni powoli, w atmosferze tajemnicy i wyjątkowości, w tajemniczy obrzęd wychodzenia z mroku do światła, który to obrzęd mnisi od (koniecznie) niepamiętnych czasów sprawują przed przesileniem zimowym, co ma być formą ubłagania Boga Słońca by zszedł z nieba i jeszcze raz, jak w ubiegłym roku i przez tysiący poprzednich, raczył wydłużyć dzień. Gdyby towarzyszyły temu świece i modły i śpiewy i donośny dźwięk jakiegoś niesamowitego instrumentu, z którego jeden człowiek wydobywa całą orientalną orkiestrę. I gdybyś widział mnicha, który co rano staje patrząc z nadzieją i obawą w stronę wschodu by po 25 dniach grudnia oświadczyć wszystkim, że dnia wreszcie przybyło – byłbyś gotowy. 



 Polski przodek wszystkich mnichów

Po powrocie opowiadałbyś o swych orientalnych doświadczeniach swoim znajomym, o tym, że całe wioski się schodzą do jednego, wyznaczonego miejsca, starcy, rodzice, a przede wszystkim dzieci – wszyscy tak planują dzień, by wieczorem mieć czas na modły. Opowiadałbyś, że miejsce gdzie się spotykają, to najczęściej największy budynek w całej miejscowości i nikt nie żałuje środków na piękne lampiony, złocone figury bożków, zdobne szaty kapłanów. Nade wszystko próbowałbyś przekazać to, czego doświadczyłeś wraz z mnichami, to odczucie pełne nadziei, że noc w końcu zostanie pokonana, odczucie, którego nie jesteś w stanie przekazać znajomym, a przecież tak bardzo byś chciał, jednak wiesz, że tam trzeba po prostu być. Najgorszy zaś byłby odczuwany przez Ciebie niedosyt – świadomość, że przecież tylko liznąłeś tej duchowości gdyż nie znałeś na tyle języka, by śpiewać z nimi, a co dopiero mówić o czytaniu ze zrozumieniem ich Świętej Księgi i o tysiącach lat tradycji, której zrozumienie otwiera wielki świat wiary w jakim żyją ci prości mieszkańcy Tybetu.
Istnieje pokusa, by napisać teraz (w formie przeciwwagi) jak to jest źle, bo nie czytamy Biblii, nie pamiętamy o czym było czytanie na liturgii, jakie były słowa prefacji, oracji i w ogóle cały ten adwent to tak tylko przebiegamy powierzchownie. Jednak jeżeli ja, od wielu lat (ale nie odkąd pamiętam – moje siostry miały by tu wiele do powiedzenia), przeżywałem Adwent bardzo głęboko, choć rzeczywiście nie wsłuchiwałem się jakoś wybitnie, jak to chłopak, w treść liturgii, to oznacza to, że takich jak ja jest o wiele, wiele więcej. Myślę, że spokojnie 2/3 Ślązaków po wywiezieniu na dwa miesiące – listopad i grudzień – poza swój „hajmat” stwierdziłoby, że tęsknią za Adwentem przeżywanym wśród swoich i Roratami w rodzinnej parafii. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie. Ile razy spotykałem na kolędzie chorych i starszych, którzy mówili, że daliby wszystko by uczestniczyć przynajmniej w jednych Roratach. Co to oznacza? Że żyjemy nasza wiarą, ale jej powszedniość utrudnia nam zobaczyć jej bogactwo – rutyna jest naszym wrogiem. Tego posta napisałem, by pobudzić nas wszystkich do nowych poszukiwań i do zadania sobie pytania, czy naprawdę trzeba być czegoś pozbawionym, by zauważyć, jak było to piękne?

wtorek, 1 grudnia 2009

Pokaż swoją twarz


Mój znajomy (mam nadzieję, że się nie obrazi, że podjąłem tutaj przykład jego osoby) jest dyrektorem w jednej z polskich szkół, która nosi imię naszego wielkiego rodaka Jana Pawła II - szkół takich jest wiele nawet w moim województwie wiec niewielu się domyśli, o którą szkołę mi chodzi. Kilka lat temu, jak co roku od momentu nadania szkole tak zacnego patrona, postanowił uczcić Dzień Papieski (a może rocznice wyboru, lub rocznicę śmierci - nie jestem pewien) w bardzo prosty sposób - każda klasa na początku wybranej lekcji miała pomodlić się krótko w intencji zmarłego już papieża. Nie było z tym żadnego problemu, gdyż zarówno wszyscy nauczyciele, jak i wszyscy uczniowie byli katolikami więc nie trzeba było obawiać się problemów na poziomie międzywyznaniowym itp. Jakież było zdziwienie dyrektora, gdy po kilku dniach zadzwoniono z kuratorium z upomnieniem, gdyż jeden z rodziców zadzwonił ze skargą, iż jego dziecko musiało modlić się za papieża. Na argument, ze przecież szkoła jest w 100% katolicka odpowiedziano tylko, że trzeba być delikatnym i uważać w podejmowaniu takich przedsięwzięć.
W ewangelii z ubiegłej niedzieli po słowach opisujących wydarzenia tak straszliwe, że aż ludzie mdleją ze strachu, pojawiają się słowa zaskakujące: A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie (Łk 21, 25-28.34-36). Czy towarzyszy Wam, podobnie jak mi, przeświadczenie, że my chrześcijanie mamy teraz właśnie spuszczone głowy? Zmuszeni  zostaliśmy to tego, by się wstydzić swej wiary, by wysłuchiwać z każdej z możliwych stron, jak to jesteśmy strasznie nietolerancyjni, jak to prześladowaliśmy na przestrzeni dziejów mężów uczonych (jeśli - podobnie jak połowa Polaków - uważasz, że Galileusz spłonął na stosie to przeczytaj TEN artykuł) a teraz także pragniemy rządzić, sterować całym światem. Ludzie (niestety także ci, którzy mianują się wierzącymi) łykają jak ryba haczyk każde kolejne doniesienie o kościelnych aferach, nadużyciach, spiskach, tajemnicach, bogactwach, skarbach, kryminalnych sekretach etc. Każde takie doniesienie, niezależnie od tego, czy jest prawdziwe, czy nie, potęguje atmosferę niechęci, chorej i bezpodstawnej zazdrości i nieufności, w zetknięciu z którą, każdy głęboko wierzący chrześcijanin, świadom tego Kim jest Kościół, opuszcza z pokorą głowę czując własną bezsilność wobec takowych argumentów, nie wiedząc jak zareagować, jak podjąć dialog z ignorancją, która panoszy się zarażając coraz to kolejne osoby. 

Towarzyszy nam coś na kształt wstydu, który osłabia nasza wiarę, napycha nasze serca wątpliwościami, czy jest sens wierzyć we współczesnym, nowoczesnym świecie. Uczucie bycia dumnym ze swojej wiary nie udziela się nam zbyt często, a szkoda, bo jeśli nie jesteśmy dumni to jakie inne odczucie drzemią w nas? Warto je nazwać, gdyż dzięki temu możemy odnaleźć w nas samych przeszkody, które sprawiają, że zamykamy się z wiara i Bogiem w swoim własnym, ciasnym światku zlęknieni, czy aby na pewno nikt nie zauważy, że mam Boga w sercu - jestem Katolikiem. Tymczasem świat od zawsze potrzebował "Bożych Szaleńców" - ludzi, którzy świadectwem swej wiary sprawiali, że ich otoczenie nie mogło pozostać obojętne, musiało się deklarować: Jesteśmy z nim lub przeciw niemu? Wierzymy czy odrzucamy głoszoną przez niego wiarę? Bowiem wobec człowieka, który jasno, swoim życiem, wyraża wiarę w Boga nie można pozostać obojętnym. Każdy też, kto nie chodzi ze spuszczoną głową, tylko pokazuje swoja twarz mysi się liczyć z tym, że czasem te twarz ludziom się nie spodoba i dostanie "z liścia". Tego też się obawiamy, jednak czy warto żyć jakby się nie żyło w imię świętego spokoju? Na pewno nie, gdyż wiąże się to z ryzykiem, że w końcu damy się przekonać tym, którzy mówią: Kościół jest "be" i głupi i skończymy jak rodzice ucznia z anegdoty od której rozpocząłem - grozi nam pomieszanie, które prowadzi do zatarcia sensu naszej wiary.
Owszem, można powołać się teraz na słowa Chrystusa i powiedzieć, że głowy to my mamy podnieść na końcu czasów - kiedy to jednak będzie? Okazuje się, że każdy odczytuje te słowa wg swego serca w wyniku czego nigdy nie brakowało chrześcijan z podniesionymi głowami, którzy pojawiali się dokładnie wtedy, kiedy byli światu potrzebni i sami stali się dla nas znakiem czasu.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Acqua alta


Wczoraj wieczorem doszły do mnie informacje o tym, że dziś rano będzie w Wenecji "acqua alta", a więc wysoka woda. Po około godzinie wszystko potwierdził powiew ciepłego wiatru od morza: scirocco - wiatr, który przypomina nieco nasze odwilżowe wiatry przychodzące w lutym lub marcu - nienaturalnie ciepły, ciężki, taki, że wydaje się, iż można go kroić. Tym, którym nazwa scirocco kojarzy się z VW śpieszę z wyjaśnieniem, że VW nazywa wszystkie swoje marki imionami wiatrów: golf, passat, jetta itd. (chociaż, jak teraz myślę, to transporter nie jest nazwą wiatru - trudno). Ten właśnie ciepły wiatr, który wśród kamienic weneckich nie jest zbyt odczuwalny, na pełnym morzu jest silny i tłoczy do laguny wodę - efekt: Acqua alta. O 5:00 rano, na trzy godziny przed najwyższym stanem wody, zbudziły mnie syreny. Najpierw jedna długa, następnie sygnały rosnące chyba w tercji - liczę: raz, dwa, trzy - trzy sygnały wiec najwyższy stan jaki osiągnie woda to 130 cm - co to oznacza? Popatrzcie - oto krótka relacja fotograficzna:

Oto woda przed konwiktem, gdzie mieszkam.





A to już Plac św. Marka - najniższy punkt Wenecji.














Czasem nie wiadomo gdzie morze, a gdzie chodnik.



Manekin w sklepie znanej marki schronił się na półce.

Co ciekawe, wysoka woda pojawia się rokrocznie o tej samej porze tzn: około 1 grudnia. W ubiegłym roku osiągnęła rekordowy stan 165 cm - znajomi, którzy opisywali to wydarzenie chcieli dojść do Placu św. Marka, ale się im nie udało - woda sięgała po pas. Dla mieszkańców Wenecji jest to oczywiście uciążliwe i wiąże się z niemałymi stratami. Na dodatek podwyższony stan wody uniemożliwia ruch łodzi w kanałach gdyż nie mieszczą się one pod mostami.


Na szczęście najwyższy stan trwa nie dłużej niż 2 h i później wszystko wraca do porządku, czyli do koryta. Wysoka woda tez nie jest zjawiskiem nad wyraz częstym - zdarza się  kilka razy do roku.
PS.: Post teologiczny leży sobie w poczekalni i dojrzewa. Jak dojrzeje to na pewno się go doczekacie.

niedziela, 22 listopada 2009

Król i Przyjaciel

Na wstępie małe wyjaśnienie. Wszystkie wypowiedzi na temat sztuki, jakie pojawią się w tym poście są pewnym odzwierciedleniem moich subiektywnych przeżyć, jakich doświadczam w zetknięciu się z przedkładanymi tutaj działami muzyki i malarstwa. Szczegóły, do których się odwołuję, nie są oczywiście moim wymysłem, ale pochodzą z wiarygodnych źródeł - reszta to moje przeżycia, które - jak sobie tuszę - pomogą wam zrozumieć myśl, jaką pragnę zawrzeć w tym poście. Jednocześnie jestem świadom, że dobrnięcie do końca tego postu będzie związane z nie lada wysiłkiem, więc życzę dużo cierpliwości - zaczynamy.
Rozpoczynam trochę od końca - od obrazu Mamlinga z Bazyliki Mariackiej w Gdańsku - oto on.


Polecam artykuły analizujące szczegóły tego dzieła. Ja będę chciał zwrócić uwagę tylko na jeden z nich. Niemniej umieszczam tę scenę na początku, gdyż dobrze wprowadza nas w klimat tego rozważania - rozważania o Chrystusie Królu i o Dies irae/Dniu gniewu.
W ostatnim tygodniu roku liturgicznego Kościół przypomina nam treści związane z Sądem Ostatecznym. Apokaliptyczne wizje towarzyszą nam od kilku dni w czytaniach podczas Mszy Świętej, a niejako pieczęcią jest sekwencja średniowiecznego franciszkanina o.Tomasza z Celano Dies Irae, która - rozbita na trzy części - proponowana jest jako hymn w Liturgii Godzin (znanej częściej jako brewiarz - to ta czarna książka w okładce ze skóry/skaju na zamek, którą noszą ze sobą księża). Niesamowitym jest fakt, że od owej perfekcyjnie napisanej sekwencji, która -jak twierdzą znawcy - zawiera esencję duchowości średniowiecznej, wszystko się zaczęło - z niej właśnie zrodziły się działa muzyki (także malarstwa), które podjęły temat Dies irae - temat przyjścia Chrystusa i sądu ostatecznego. Treść tej sekwencji doczekała się wielu przekładów także na język polski. Ja przytaczam tłumaczenie Leopolda Staffa, którego używa się w liturgii Kościoła Katolickiego.

W gniewu dzień, w tę pomsty chwilę,
Świat w popielnym legnie pyle:
Zważ Dawida i Sybillę.
Jakiż będzie płacz i łkanie,
Gdy dzieł naszych sędzia stanie,
Odpowiedzieć każąc za nie.
Trąba groźnym zabrzmi tonem
Nad grobami śpiących zgonem,
Wszystkich stawi nas przed tronem.
Śmierć z naturą się zadziwi,
Gdy umarli wstaną żywi,
Win brzemieniem nieszczęśliwi.
Księgi się otworzą karty,
Gdzie spis grzechów jest zawarty,
Za co świat karania warty.
Kiedy sędzia więc zasiędzie,
Wszystko tajne jawnym będzie,
Gniewu dłoń dosięże wszędzie.
Cóż mam, nędzarz, ku obronie,
Czyją pieczą się zasłonię,
Gdy i święty zadrży w łonie?
Panie w grozie swej bezmierny,
Zbawisz z łaski lud Twój wierny,
Zbaw mnie, zdroju miłosierny.
Racz pamiętać, Jezu drogi,
Żeś wziął dla mnie żywot srogi,
Nie gub mnie w dzień straszny trwogi.
Długoś szukał mnie znużony,
Zbawił krzyżem umęczony,
Niech ten trud nie będzie płony.
Sędzio pomsty sprawiedliwy,
Bądź mym grzechom litościwy,
Zanim przyjdzie sąd straszliwy.
Jęcząc, pomnąc win bezdroże,
Wstydem me oblicze gorze,
Szczędź mnie, błagam, Panie Boże.
Ty coś Marii grzech wybaczył
I wysłuchać łotra raczył,
Nie pozwolisz, bym zrozpaczył.
Choć niegodne me błaganie,
Nie daj mi, dobroci Panie,
W ognia wieczne wpaść otchłanie.
Daj mi mieszkać w owiec gronie,
Z dala kozłów, przy Twym tronie
Postaw mnie po prawej stronie.
Gdy uśmierzysz potępionych,
Srogim żarom przeznaczonych,
Weź mnie do błogosławionych.
Błagam kornie bijąc czołem,
Z sercem, co się zda popiołem,
Wspomóż mnie nad śmierci dołem.
O dniu jęku, o dniu szlochu,
Kiedy z popielnego prochu
Człowiek winny na sąd stanie.
Oszczędź go, o dobry Boże,
Jezu nasz, i w zgonu porze
Daj mu wieczne spoczywanie. Amen
Słynni muzycy jak Mozart i Verdi podejmowali w swej twórczości temat Dies irae jest on intrygujący do dziś. Warto chociażby sięgnąć do Karla Jenkins'a (klikając na poszczególnych autorów możesz posłuchać ich interpretacji Dies irae). Utwory te często nasycone są grozą, patosem i potęgą, które uzmysławiać mają atmosferę Sądu Ostatecznego. Jednak najważniejszy dla nas, bo źródłowy, śpiew gregoriański przenosi nas, ku naszemu zaskoczeniu, w rzeczywistość gdzie sekwencja Dies irae przestaje być opisem strasznych dni i staje się modlitwą...

...modlitwą człowieka świadomego, czego należy się podziewać na sądzie ostatecznym. W modlitwie tej znajdziemy lęk, obawę, skruchę ale jest ona także pełna nadziei pokładanej w Chrystusie Zbawicielu - świadomości, że tylko On może nas zbawić. Wracam teraz do obrazu Memlinga - gdy oglądałem go po raz pierwszy (a natknąłem się na niego przypadkiem) zastanowiło mnie, dlaczego artysta umieścił obok Chrystusa lilię i rozżarzony miecz. Okazuje się, że lilia jest symbolem łaskawości Sędziego i dlatego została umieszczona po stronie błogosławiącej ręki i wchodzących do nieba. Miecz jest symbolem sprawiedliwości z jaką sądzi Chrystus. O. Tomasz z Celano, pisząc sekwencję, świadom był zarówno jednego jak i drugiego, co doskonale oddane zostało w tekście.
Powiecie, po co to wszystko piszę. Oto dziś (jak się wydaje) Chrystus stał się dla nas bardziej przyjacielem niż Królem i wypływa z tego niebezpieczeństwo traktowania Go jak kolegi, który jest OK więc nie trzeba się za bardzo martwić jakimiś sądami - nawet tymi ostatecznymi. Tymczasem liturgia Kościoła Katolickiego nie ma nawet wspomnienia Chrystusa Przyjaciela, ale obchodzi Uroczystość Chrystusa Króla. Bardzo ważne jest, byśmy także w życiu zachowali taki właśnie porządek - Chrystus jest przede wszystkim naszym Królem, naszym Panem, który włada w oparciu o prawo miłości przez co nazwał nas swoimi przyjaciółmi (J 15,15). Nie można zatem mieć Chrystusa za przyjaciela, jeśli wpierw nie jest ona naszym Królem, któremu jesteśmy w stanie całkowicie zaufać i Jemu się zawierzyć - wszystko oddać Jemu. To pełne zaufanie i poddanie w najlepszym tych słów znaczeniu, znajdujemy właśnie w słowach sekwencji Dies Irae. Polecam ją wszystkim szczególnie w nadchodzącym tygodniu - można ją sobie wydrukować by modlić się nią wieczorem, można ją fragmentami rozważać, odkrywając jak głęboką prawdę teologiczną zawiera. Niech ta prawda przemawia do nas i pomoże nam oddać się pod władzę Chrystusa Króla Wszechświata.

wtorek, 17 listopada 2009

fronda.pl

No to mi się spodobało - widać fronda.pl się rozwija:

Jedna sprzątaczka paruzji nie czyni :)


Z niemałym opóźnieniem, po weekendzie pełnym wrażeń, zasiadam dziś wreszcie by spisać to, co chodzi mi po głowie od popołudnia ubiegłej niedzieli. Chrystus zapowiadając powtórne przyjście Syna Bożego (Mk 13, 24-32) poucza, byśmy odczytywali znaki, jakie go zapowiedzą, tak jak potrafimy przewidzieć, że nadchodzi lato obserwując drzewo figowe. Chrystus użył obrazy drzewa figowego, gdyż był zrozumiały dla Jego słuchaczy. Gdyby Pan Jezus przemawiał w Polsce zapewne nawiązałby do bociana zapowiadającego wiosnę i nad tym obrazem dziś chciałbym się zatrzymać. 
Otóż do pewnej wsi, nazwijmy ja Wichrów, przywieziono trzech mężczyzn, umieszczono ich w osobnych domach i nakazano, by wypatrując bociana wyznaczyli datę nadejścia astronomicznej wiosny.
Pierwszy z nich należał do tych, co to doskonale się na wszystkim znają, typowy „mędrzec dyżurny” - o co go nie zapytasz to wie. Oczywiście od razu był przekonany głęboko o tym, że to on dobrze wyznaczy dzień nadejścia wiosny i gdy tylko pojawił się pierwszy bocian zaraz rozgłosił wszem i wobec, że dziś widział bociana i od jutra należy sadzić pomidory, siać marchew i inne warzywa, a kurtki i płaszcze z powodzeniem można już schować do szafy z kulkami na mole w kieszeniach, bo jutro to już będzie tak ciepło, że niezbędny będzie krótki rękaw i sandałki.
Drugi od razu uznał, że zadanie wyznaczenia daty nadejścia wiosny na podstawie obserwacji przyrody to totalna głupota i zaścianek gdyż w dobie techniki i nowoczesnych rozwiązań jest wiele innych, skuteczniejszych metod, które pomogą rozwiązać tę zagadkę. Zresztą wiadomo, że wszystko jest powiązanym ze sobą ciągiem przyczynowo-skutkowym i to raczej wiosna sprawia, że przylatuje bocian, a nie odwrotnie. Porzucił więc prostackie (jego zdaniem) gapienie się na przyrodę i codziennie zasiadał do komputera, łączył się z satelitą, analizował i obliczał, przeprowadzał rachunki prawdopodobieństwa i nawet nie zauważył, jak po bocianie przyleciała jaskółka, skończyły się przymrozki, a drzewa wypuściły wpierw nabrzmiałe pąki a później pachnące świeżą zielenią liście.
Ostatni mężczyzna podszedł do zadania bez większych emocji, gdyż pochodził ze wsi i dla niego odczytanie sygnałów zapowiadających wiosnę nie było wielkim problemem. Nie emocjonował się zbytnio, gdy widział pierwszego bociana, a o jaskółce też pamiętał, że wiosny nie czyni. Obserwując przyrodę wciągał co rano wielkimi haustami powietrze i gdy pewnego razu ten wielki oddech zapachniał mu tak przyjemnie, że aż z rozkoszy przymrużył oczy wiedział, że teraz już rzeczywiście nadeszła wiosna.
Pewnego dnia, siedząc przy śniadaniu, byłem świadkiem rozmowy dwóch kapłanów o tym, jak to zmienia się dziś świat (oczywiście na gorsze) i nieuchronnie zmierza do swego końca. Gdy już rozmowa się rozkręciła, jeden z nich powiedział: Księże, dzisiaj to nawet sprzątaczki w biurach różne płyny do wszystkiego mają nie tak jak kiedyś, że wszystko jedną szmatą ogarnęła. Na to drugi odparł: Co to z tego będzie? i wtedy pierwszy podsumowując całą rozmowę rzekł: Jak to co? Wojna będzie! Tak, można w swojej (!) mądrości doszukiwać się przyczyn tragedii i końca świata we wszystkim. Nie brakuje nam ludzi naznaczonych pewną dewocją, którzy zwiastuny paruzji widzą w przeróżnych wydarzeniach i niepomni na słowa ewangelii o dniu owym lub godzinie nie wie nikt [...] tylko Ojciec (Mk 13, 32)  twierdzą, że sami widzą najlepiej, kiedy ten świat się skończy – na szczęście nie ma ich zbyt wielu.
Zdecydowana większość naszego społeczeństwa ma swego przedstawiciela w nowoczesnym naukowcu. Koniec świata? Paruzja? To dobre dla Kościoła, żeby miał czym wiernych straszyć. Przecież nic nie zapowiada przyjścia Chrystusa – wszystko da się naukowo wyjaśnić i nauka wskazuje na to, że Chrystusa nie ma, a skoro go nie ma, to nie przyjdzie. Zresztą, kto dziś wierzy w te średniowieczne (sic!) bujdy, człowiek się rozwinął i jest w stanie panować nad światem, a dzięki postępowi medycyny niedługo staniemy się nieśmiertelni.
Skąd wypływają te dwa błędne stanowiska? Z braku wiary, która pomaga odczytać wolę Bożą w naszym życiu oraz Boże plany względem nas. Człowiek żyjący wiarą nie będzie miał problemów z odczytaniem znaków, jakie daje mu Bóg. Nie będzie panikował na wieść o sprzątaczce z zestawem różnych płynów do czyszczenia, czy na wieść o trzęsieniach ziemi i wojnach, o niesprawiedliwości i prześladowaniach, ale nie będzie też ignorował znaków, przez które Bóg przemawia, lecz oddychając wiarą, czyli żyjąc wiarą każdego dnia, będzie trwał przygotowany na przyjście Pana, świadom tego, że tak jak nie da się konkretnie wyznaczyć dnia nadejścia wiosny, która w marcu i kwietniu wciąż miesza się z zimą, tak samo nie da się konkretnie wyznaczyć dnia nadejścia Pana i dlatego można, a nawet trzeba być czujnym, gdyż Bóg przyjdzie niespodziewanie, ale to wcale nie znaczy, że niezapowiedziany.

czwartek, 12 listopada 2009

Zaproszenie

Reklama zrealizowana przez Catholics Come Home doczekała się polskiej wersji językowej. Zapraszam do komentowania, bo interesuje mnie, co na ten temat myślicie.

niedziela, 8 listopada 2009

Wyzwani


Słowo "przygoda" ma w języku polskim kilka znaczeń. Słownik języka polskiego wyodrębnia następujące:
1. «niezwykłe zdarzenie spotykające kogoś, odbiegające od zwykłego trybu życia tej osoby»
2. «przelotny romans»
3. «zespół przeżyć i doświadczeń związanych z jakimś okresem w życiu»
Odłóżmy na bok przelotny romans, gdyż często jest on przygodą tylko dla jednej ze stron :) Pozostałe definicje informują nas, że przygoda jest wydarzeniem zamkniętym w ramach czasowych, odróżnia się od naszej codzienności, a więc jest oryginalna i niezwykła. Jest także przeżyciem i doświadczeniem – gdy zestawiamy ze sobą w jednym zdaniu dwa wyrazy: "przygoda" i "przeżycie" to wiemy, że to, co opisują było czymś emocjonującym, nierzadko naznaczonym ryzykiem, niebezpieczeństwem, czymś związanym z wysiłkiem fizycznym i psychicznym, wysiłkiem woli, pytaniami typu: "co dalej?" czy też szybkim podejmowaniem decyzji nawet wbrew temu, co podpowiadają okoliczności i zdrowy rozsądek. W takim znaczeniu przygoda wiąże się czasem z narażeniem zdrowia, a nawet życia.
Co nazywamy przygodą? To zależy od konkretnej osoby – dla jednych będzie nią wyjazd na targ do pobliskiego miasteczka – i będzie później opowiadał(a), czego to na tym targu nie widział(a). Dla innych przygodą będzie wyjazd na studia zagraniczne, dla jeszcze innych wycieczka autostopem po Europie, albo wyprawa w góry ze wspinaczką na najwyższe szczyty (lub na Krupówki). Dla wszystkich jednak przygoda, niezależnie od tego czy jest wycieczką, przypadkiem, wyprawą czy nawet romansem, wiąże się z jakimś wyzwaniem, z przełamywaniem siebie, swoich nawyków, lęków, ograniczeń etc. Procentowo niewielu ludziom przydarza się, że podejmując wyzwanie przygody muszą być świadomi tego, że na szali kładą swoje życie – aż tyle najczęściej nie ryzykujemy, a na tych, którzy tak postępują patrzymy z dystansem.
Popatrzmy w tekst Księgi Królewskiej (1Krl 17, 10-16), odczytany dzisiaj, jako pierwsze czytanie w naszych kościołach. Kobieta, która, wraz z synem, przymiera głodem dzieli się jedzeniem z Eliaszem, bo ten jej powiedział: Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię. Czy wdowa uwierzyła Eliaszowi? A może postawiła wszystko na jedną kartę – "Wóz albo przewóz", a może po prostu była zdesperowana i podjęła propozycję Eliasza, na zasadzie tonącego, co to się brzytwy trzyma (mądrości ludowe mnie naszły:). Na pewno na propozycję Eliasza nie klasnęła
w dłonie z iskierką w oku z hasłem na ustach: No wreszcie coś się w moim życiu dzieje!, ale niewątpliwie decyzja, jaką podjęła, niezależnie od pobudek, była podjęciem wyzwania, miała w sobie coś z przygody.
Do czego zmierzam? Chrześcijaństwo, nasza wiara, bycie Katolikiem, ma w sobie coś z przygody, a dwie wdowy, ta z Księgi Królewskiej i druga (Mk 12, 38-44), która wrzuca wszystkie swoje pieniądze do skarbony w świątyni, są tego doskonałym przykładem. Podkreślam jednak – wiara nie jest przygodą, tylko – wiara ma coś z przygody, a tym czymś jest wyzwanie oraz to, co słownik języka polskiego nazwał "zespołem przeżyć i doświadczeń", a także "zdarzeniem odbiegającym od zwykłego stylu życia". Wiara nie jest przygodą, gdyż przygoda kiedyś się kończy, a wiara trwa, nie dotyczy jakiegoś okresu naszego życia, ale całego naszego życia aż po wieczność.
Dlaczego wiara jest wyzwaniem? Gdyż jest nieustannym podejmowaniem decyzji i działań ratujących życie nasze, a nierzadko także, życie osób nam bliskich. Owe decyzje i działania podejmujemy często wbrew wszelkim logicznym przesłankom – mowa tu o naszej, ziemskiej, ludzkiej logice – po prostu odbiegamy od tego, co społeczeństwo nazywa normalnym, ale z wiarą pogodzić się tego nie da. Wiara zatem jest postępowaniem wbrew temu światu i nieraz staje się walką, bitwą, wreszcie wojną. Nawet proste decyzje mogę nieść ze sobą, bardzo przykre dla nas, konsekwencje. Przykład? Odmów znajomym wyjazdu na dyskotekę w piątek i powiedz konkretnie, że czynisz to z powodu wiary, albo przeżegnaj się przed posiłkiem w restauracji – w tak prostych decyzjach kładziemy na szalę naszą opinię wśród znajomych, w swoim środowisku, ryzykujemy ośmieszenie itd. Oczywiście przykłady mógłbym tu mnożyć bez końca: modlitwa z dzieckiem rano i wieczorem; palić, czy nie palić; film dla mnie, czy już nie; kląć jak kumple (którzy z szewcem nie mają nic wspólnego) czy nie; wyjść z rodziną na spacer czy patrzeć nadal w telewizor; jechać na zakupy w niedzielę czy nie; antykoncepcja czy npr itd. Każdy dzień katolika z krwi i kości jest wyzwaniem, wypełniony jest decyzjami ratującymi nasze życie, ale dopiero wiara w Boga pomaga nam to zrozumieć, a przede wszystkim pomaga zobaczyć, ogarnąć wzrokiem rozumu i woli pole bitwy, na jakim się znajdujemy. Tylko wiara w Boga, w życie wieczne, w to, że jest dla Kogo walczyć, pomaga nam tą walkę podejmować wciąż na nowo. Jesteśmy Ludem Bożym, Kościołem – w walce nigdy nie byliśmy sami, w sumie trzeba powiedzieć, że podjąć wyzwania wiary nie można o własnych siłach – to sam Bóg Jest naszą siłą, On jest naszą mocą, Bogiem mocni walczymy – nie z krzykiem na ustach, choć czasem byśmy tak chcieli, czasem jesteśmy jak Synowie Gromu (odsyłam Łk 9,51-56). Tymczasem walka, która się toczy, trwa niepostrzeżenie w cichości naszego życia, zniechęca nas swoją powszedniością, stałością i mozołem. Nie dajmy się jednak zwieść - w szarości codziennego życia uboga, niepozorna wdowa, weszła do świątyni i do skarbony wrzuciła wszystko, co miała.

niedziela, 1 listopada 2009

ZET, RMF i HOLYWINS


Przed laty, gdy byłem jeszcze młodym kleryczkiem i świat stał przede mną otworem:) przyjechał do seminarium, na zaproszenie kleryków czwartego roku, zespół muzyczny z seminarium ojców franciszkanów. Mniejsza o nazwę tego zespołu, gdyż clou sprawy była muzyka, jaką zespół uraczył nas w czasie koncertu, a zaproszone było całe seminarium i nie tylko. Śpiewano nam piosenki o tekście chrześcijańskim, jednakże muzyka już nie była chrześcijańska. Powiedzmy sobie szczerze, dla mnie to była chałtura – hity popu z polski i zagranicy do melodii, których napisano religijne słowa – efekt? Do dziś pamiętam, że w jednej z piosenek zamiast oryginalnych słów „sex, sex” pojawiało się „Jezus, Jezus”. Żeby to lepiej uzmysłowić mojemu współczesnemu czytelnikowi powiem tak: to tak jakby dziś zespół franciszkański wyskoczył na scenę z piosenką Lady GaGa śpiewając miast „Poker Face” „Jesus Face”. Co wrażliwsi byli obruszeni koncertem, a ksiądz rektor wyszedł w czasie koncertu i dla odreagowania tego swoistego muzycznego doświadczenia przez półtorej godziny grał w mieszkaniu na pianinie.
Wspominam to wydarzenie gdyż ono pokazuje pewną niepokojącą (mnie) tendencję, jaka pojawiła się w chrześcijaństwie i właśnie dziś w Uroczystość Wszystkich Świętych odzywa się po raz kolejny. Oto stając do słusznej (!) walki z Halloween próbuje się położyć przeciwwagę dla tego pogańskiego i okultystycznego zwyczaju i wymyśla się różnego rodzaju bale i niebale. Jedną z większych inicjatyw jest francuskie „Holywins” – „Święty wygrywa” i tutaj właśnie pojawia się moja wątpliwość i zasadnicze pytanie: Czy naprawdę trzeba wymyślać coś, co będzie podobne nazwą do przeciwieństwa, a przez to skojarzy się z czymś atrakcyjnym i pociągnie innych we właściwym kierunku? Czy nie ma w tym więcej kiczu owocującego pogardliwym uśmieszkiem lub zniesmaczeniem? Tymczasem przytoczony przykład nie jest odosobniony.
W ubiegłym tygodniu na ulicach Wenecji spotkałem trójki ewangelizacyjne w pomarańczowych koszulkach z logo PS (Play Station) i napisem „Pray Station”. Na Górze Świętej Anny widziałem na drzwiach napis FBI, a poniżej wyjaśnienie „Franciszkańskie Biuro Informacyjne”. Inny przykład z tego samego miejsca: „RMF – Rodzina Młodzieży Franciszkańskiej”. Chcę jednak być dobrze zrozumiany, bo zaraz ktoś gotów skoczyć mi do gardła z zarzutem: A coś ty wymyślił? Racja, nie wymyśliłem niczego w stylu: BMW – Bractwo Matek Wiernych i nie szukałem zamiennika dla szerzących narkomanię, pijaństwo i rozwiązłość dyskotek organizując coś, co z powodzeniem można by nazwać „DEOTEKA”. Mogłem też podjąć inne inicjatywy typu: RADIO ZET – Radość Antycypowana Drogą Idealnego Otoczenia - Zaśpiewaj Ewentualnie Tańcz – pogodne wieczory dla wszystkich, albo „Wiarkotyki” – spotkania dla tych, którzy przez modlitwę i wolontariat chcą pomóc uzależnionym od środków odurzających.
Tak, tak – jestem cyniczny. W rzeczywistości jednak za głupimi, naiwnymi nazwami różnych akcji stoi bardzo dobre dzieło, ale tani szpan nazywania siebie RMF mnie by po prostu odstraszył, bo to jest kicz i to kicz, który można wymyślić dosłownie między jednym a drugim piwem, jak pokazałem powyżej – oczywiście ja tego przy piwie nie wymyśliłem, jest 9:30 rano, nie pora na piwo :D Jeżeli czerpiemy nazwy ze świata laickiego, z popkultury i nie wiem z czego jeszcze, to mam wrażenie, że to oznacza, że przyznajemy się, że jest to coś lepszego, a my biedni Katolicy nie mamy niczego lepszego do zaoferowania więc sięgamy po sprawdzone marki – błąd. Nikt na tym świecie nie ma do zaoferowania tego, co oferuje nasza wiara.
Wracam jednak do Halloween. Uroczystość Wszystkich Świętych kiedyś weszła do pobożności wypierając zwyczaje okultystyczne, z których Halloween się wywodzi. Na naszych oczach dokonuje się zatem odwrotny proces. Powtórzę jeszcze raz, żeby dobrze uzmysłowić sens tego zdania: na naszych oczach dokonuje się zatem odwrotny proces. Wraca pogaństwo. Kto wie, a jest to udowodnione, ile osób zamordowano rytualnie ubiegłej nocy pod osłoną czarnego płaszcza, maski i makijażu? Szatan wraca do wysprzątanego mieszkania (Łk 11, 24-26) wykorzystując do tego ludzką chciwość, gdyż za wprowadzeniem „zwyczaju” Halloween stoją ogromne pieniądze (podobnie jak za antykoncepcją i aborcją), a my się cieszymy i pomagamy mu przebierając się, strugając dynie itp., bo kto by się przejmował ostrzeżeniami Kościoła. Tymczasem Kościół już raz wyparł okultyzm z tego dnia i jest w stanie wyprzeć go po raz kolejny. Czy trzeba jednak wymyślać „Holywins”? Akcje tego typu są zniżaniem się do poziomu tego świata, są niebezpiecznym mieszaniem sacrum z profanum, które prowadzi do rozmycia granicy pomiędzy jednym a drugim w wyniku czego zatracane jest poczucie sacrum, a wszystko staje się profanum. Tymczasem Kościół od zawsze stawiał wiernym konkretne wymagania wzywając bez obaw do wprowadzania w życie klarownych wartości oddzielających się od pogaństwa wyraźną granicą – i to właśnie pociągało od wieków ludzi, to także pociąga i motywuje mnie do tego, by wciąż wzrastać i nie dać się zmieszać z błotem.
Czy zatem Uroczystość Wszystkich Świętych oraz Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych już nie wystarczą? Jeżeli nie wystarczą, jeżeli dojdzie do tego, że poprzedzająca Wszystkich Świętych noc wyciszenia, stanie się nocą biegania i straszenia, nocą świeczki w dyni i hałasu, jeżeli dojdzie do tego, że nad naszym grobem nikt nie stanie by się pomodlić, uzyskać odpust zupełny w naszej intencji uczestnicząc we Mszy Świętej – to będzie to oznaczało, że my, bo my jesteśmy Kościołem, zawiedliśmy na całej linii frontu walki z szatanem i wprowadzania Królestwa Niebieskiego na ziemi i obawiam się, że akcje typu „Holywins” nam nie pomogą, jeżeli damy się światu ściągać w dół zamiast podążać w górę w kierunku Boga i Chwały Świętych w Niebie. Że co? Że to tylko teologiczna paplanina tudiującego klechy? Nie, to CEL, który dosłownie "dzięki Bogu", jest w zasięgu ręki każdego z nas.

niedziela, 25 października 2009

Między ustami a brzegiem pucharu



Pewna pani zaplanowała sobie kolację dla rodziny. Żaby ją jednak przygotować potrzebowała dużej patelni, której niestety nie miała. Przypomniała sobie jednak, że sąsiadka ma takową i postanowiła, że pójdzie do niej " na pożyczki". Jednak, gdy już wychodziła z domu zaczęły nachodzić ją wątpliwości: „A jeśli mi nie pożyczy? Różnie to może być... hmm... a nie no pożyczy. Choć nie, pewnie nie pożyczy, ona taka jest, że nie pożyczy” – i tak idąc rozważała wątpliwości, które stawały się coraz silniejsze: „Na pewno nie pożyczy. Ona mnie za bardzo nie lubi, a do tego pewnie się będzie bała o tę swoją patelnię, że coś sie z nią stanie. Absurd! Co ja mogę zrobić z jej patelnią?”. Gdy stanęła w progu domu sąsiadki i ta otwarła jej drzwi, wrzasnęła jej prosto w twarz: „Wsadź sobie w gardło tę twoją patelnię!”
To jedna z moich ulubionych anegdot. Pokazuje ona jak wiele może się dokonać między przysłowiowymi „ustami a brzegiem pucharu”.
Dziś w ewangelii czytamy i niewidomym żebraku Bartymeuszu (Mk 10,46-52). Pojawia się w tym fragmencie wiele ważnych szczegółów. Ja chciałbym zwrócić uwagę na jeden, korespondujący z przedstawioną powyżej anegdotą. Pomiędzy wołaniem Bartymeusza a słowami Chrystusa: Idź, twoja wiara cię uzdrowiła, pojawia się bardzo symboliczna pauza pełna napięcia, które podkreśla ewangelista. Oto ludzie wpierw uciszają żebraka, by nie zaprzątał głowy Mistrzowi. Później znowu mówią mu: Bądź dobrej myśli, wstań woła cię. Z tych dwóch elementów wybiorę tylko jeden: uciszanie.
Modlitwa jest tak nieodłącznym elementem naszego życia, że często jakoś nie skupiamy się za bardzo na jej zadaniu, na roli, jaką ma odgrywać. Nasze intencje są błahe, a czasem wręcz dziecinne: o zdrowie dla mnie i mojego psa, o napisanie dobrze sprawdzianu, żeby w długi weekend świeciło słońce itp. Dopiero, gdy życie nas doświadczy, gdy intencja staje się poważna, gdy naprawdę zaczynamy szukać pomocy u Boga, dopiero wtedy odkryć możemy, bo często wcale nie odkrywamy, czym naprawdę jest modlitwa. Decydujący zaś jest czas, jaki mija pomiędzy naszą modlitwą, a jej wysłuchaniem. Gdy zaczynamy wzywać Boga, Jego pomocy, od razu pojawiają się głosy, które chcą nas uciszyć: 

1. Jeszcze się modlisz? Frajer. Co sobie myślisz? Że Pan Bóg przyjdzie ci z pomocą? Boga nie ma, a religia to opium dla ludu. Chłopie, to nie średniowiecze, obudź się – można doświadczyć takich dobrych rad ze strony znajomych, lub rodziny (czasem nawet o zgrozo, tej najbliższej rodziny); 
2. Z „pomocą” idą także „głęboko wierzący”, czyli ci, którzy uważają, że na pewno wierzą lepiej od ciebie. Acha, nie przejmuj się, oni wierzą lepiej od każdego. Taki ci powie: No nie dziw się, że Pan Bóg Cię nie słucha. Popatrz na swoje życie. Kim w ogóle jesteś, żeby teraz prosić o pomoc – wstydu nie masz. Naważyłaś piwa to siedź teraz cicho i pij... „twój kielich z Bożej woli”. Taki głos niestety możesz nawet usłyszeć w konfesjonale od księdza, który nie wiedzieć czemu,  postawił siebie w miejscu Boga i sam wie lepiej, co ci powiedzieć, żeby ci w pięty poszło;
3. W nas samych budzi się sumienie. Wydawać by się mogło, że to dobrze. Tak dobrze, jeżeli sumienie jest prawdziwe, czyli odpowiednio uformowane i zdolne poprowadzić nas w odpowiednim kierunku. Jednak, gdy jesteś skrupulantem, to sumienie ze swoim: to twoja wina, nie pokazuj się Bogu na oczy i siedź cicho, bo nie jesteś godzien etc. wyprowadzi cię na manowce wątpliwości.
4. Jeszcze ważniejszym uciszaczem jest nasz oświecony (chyba telewizorem), techniczny, naukowy, a nade wszystko nowoczesny rozum. Ten ci dopiero wykaże bezsens tak zaściankowych praktyk jak modlitwa.
Każdy z nas może sobie znaleźć jeszcze wiele innych przeszkód, które próbują uciszyć naszą modlitwę, nie chcę się tu zbytnio rozwodzić. Niemniej najważniejszy jest efekt, który sprawia, że Pan Bóg nie ma nawet szans nam pomóc, gdyż zanim się do nas odezwie rzucamy mu w twarz, niczym kobieta z anegdoty: Ja wiedziałem, że na Ciebie Boże liczyć nie można.
Jak temu zaradzić? 

Bartymeusza uzdrowiła siła jego wiary w to, że Bóg mu pomoże, a im bardziej go uciszano tym głośniej wołał: Jezusie, synu Dawida, ulituj się nade mną. Ze słów Chrystusa: Idź, twoja wiara cię uzdrowiła wiemy jedno - Bartymeusz wierzył w to, że zostanie uzdrowiony od samego początku. My działamy nieco inaczej, bardziej na zasadzie: „Pomodlę się, z nuż się uda. Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi”. Kto z nas klękając do modlitwy wierzy, że zostanie ona wysłuchana? Wobec takiej wewnętrznej postawy każdy głos niosący wątpliwość sprawia, że zamiast krzyczeć jeszcze głośniej powoli milkniemy. W ten sposób zamykamy nasze życie na Boże działanie i sami odwracamy się od Boga. Powiesz sceptycznie: „Tracimy niewiele”. A wiesz, czego doświadczają ci, którzy uwierzyli, że Bóg działa w naszym życiu? Opisują to tak: 
Gdy Pan odmienił los Syjonu,
wydawało się nam, że śnimy.
Usta nasze były pełne śmiechu,
a język śpiewał z radości.

Mówiono wtedy między poganami:
„Wielkie rzeczy im Pan uczynił”.
Pan uczynił nam wielkie rzeczy
i ogarnęła nas radość.

Odmień znowu nasz los, Panie,
jak odmieniasz strumienie na Południu.
Ci, którzy we łzach sieją,
żąć będą w radości.

Idą i płaczą
niosąc ziarno na zasiew,
lecz powrócą z radością
niosąc swoje snopy.

                                             Ps 126

poniedziałek, 19 października 2009

Piękne inaczej


Tego posta dedykuję wszystkim, wrażliwym na sztukę i piękno, budowniczym kościołów, którzy zobowiązani zostali do realizowania, co tu owijać w bawełnę, kretyńskich projektów.
 


Bóg stworzył ten świat dobrym i pięknym, jak sam stwierdził (odsyłam do opisu stworzenia w Księdze Rodzaju) – ziemia, niebo, morza, rośliny, zwierzęta, człowiek – wszystko piękne i zarazem wartościowe. Niemniej, jak dobrze wiemy, dzieje człowieka potoczyły się w taki sposób, że odkryliśmy niektóre rzeczy piękniejszymi i cenniejszymi od innych: złoto, szarif, diament, srebro, obrazy Caravaggia, rzeźby Michała Anioła, dzieła antycznej architektury, etc. Niektóre z nich są tak cenne, że aż bezcenne :D, czyli nie można ich nabyć, stać się ich właścicielem, wejść w ich posiadanie. Co o tym zdecydowało? Znowu – na pewno ich piękno, dalej trwałość i rzadkość występowania, unikatowość, wreszcie szlachetność – tych cech można by wyliczyć mnóstwo. Wszystkie te dobra tak nas urzekły, że z czasem zaczęliśmy używać ich w celu określenia dobrych i pięknych cech człowieka: Jan Chryzostom, czyli Złotousty (nie trzeba tłumaczyć dlaczego, a jeżeli się tylko domyślasz dlaczego idąc po najprostszej linii interpretacji, to domyślasz się dobrze), piękna jak Venus z Milo, szmaragdowość Śląska, o której zwykł mawiać abp Nossol (szmaragd jest tym szlachetniejszy im więcej zawiera minerałów, tak abp nawiązywał do zróżnicowania ludności na Śląsku, która nadaje mu szlachetności), szafirowe oczy, „złota rączka”, kryształowa postać itd. Swoją drogą polecam takie ćwiczenie by wynaleźć podobne określenia – to bardzo interesujące.
Nie słyszałem nigdy, by dobrą cechę określano czymś przeciętnym: szlachetna jak błoto, złocista jak plewy czy popularna jak kamień. Za to mówi się: popularna jak frytki i coca cola (szlachetność jednego i drugiego jest wątpliwa, szczególnie, gdy pierwsze jest zimne, a drugie ciepłe). Rzeczy brzydkie i odrażające przyrównujemy do tego, co jest dla nas brzydkie i... odrażające (zaskakująca logika) więc pozwólcie, że w tym miejscu nie będę się rozwodził nad przykładami, choć wiele ciśnie mi się na usta.
Będąc w Perugii wybrałem się ze znajomymi do jednego z najsłynniejszych muzeów we Włoszech, we Florencji. Gdy przechadzaliśmy się po niekończących się wnętrzach podziwiając sztukę poprzednich wieków, począwszy od antyku, nagle padło pytanie: a co po nas zostanie?
Oczywiście nieśmiertelne złoto i kamienie szlachetne wciąż cieszą się praktycznie niezmienną wartością, gorzej jest ze sztuką w każdym jej współczesnym wydaniu. Muzea, teatry, telewizja, filharmonie, architektura i inne, oferują nam dziś coś, co nazywają sztuką, ale w pierwszym kontakcie jakoś nie wzbudzają naszego zachwytu czy wzruszenia – częściej odrazę, zdziwienie, pytanie w stylu: Ach więc to jest dzieło: „Współczesna Venus”, achaaaaaa… hmmm… a gdzie ona ma nogi, a gdzie ręce? Nie ma? Czy piękne? No skoro tak mówią… Dopiero pod wpływem mody i zagrażającej nam opinii, że się nie znamy, przyznajemy: Taaaaak, pięęęękneeeee... i w ogóle. Co to jednak za sztuka, która nie potrafi zachwycić sobą, tylko jej piękno musi nam być wmówione? (Zaznaczyć muszę w tym miejscu, że jeżeli jesteś barbarzyńcą, którego nie wzrusza jakiekolwiek piękno, to ów tekst nie jest adresowany do Ciebie. Możesz wrócić do krzesania ognia i polowania na mamuty.) Od tak rozumianego piękna bardzo szybko przeszliśmy do punktu, gdzie to, co brzydkie, a nawet satanistyczne czyli nie tylko brzydkie ale i złe w swej intencji podstawowej, zostało nazwane sztuką i pod tą przykrywką szerzy się po świecie. Wymienić tu wystarczy takie osoby jak: F. Bacon, H. R. Giger, Austin Osman Spare, które zajmują się sztuka tzw. anty-ikonostasu. Nie dziwi zatem, że papież Benedykt XVI, zaniepokojony tym, jak to określono, że przymierze wiary i sztuki zostało zerwane (abp Gianfranco Ravasi, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Kultury), zaprosił do siebie 480 artystów z całego świata. Spotka się z nimi w kaplicy sykstyńskiej 21 listopada br. 


Kiczu i brzydoty nie ustrzegła się niestety nawet sztuka sakralna: kościoły wyglądające jak sale gimnastyczne lub stodoły, postać ukrzyżowanego Chrystusa wykonana ze złomu, wizerunki świętych z plastiku ze słodkimi oczkami, aniołki ze skrzydełkami z piórek, no i nieszczęsna Najświętsza Maryja Panna, której wizerunek chyba najbardziej został sponiewierany na plastikowych obrazkach lub używany jako forma do plastikowych butelek na „cudowną wodę” – to tylko niektóre przypadki brzydoty i kiczu, które niejednokrotnie graniczą ze świętokradztwem, a które sam w życiu widziałem moimi własnymi oczami, a przecież nie żyję za długo na tym świecie. Aż strach pomyśleć co mnie jeszcze czeka.
Uzdrowienie? 

Źródłem piękna jest Bóg, a człowiek stworzony na Boży obraz nazywa na ziemi to co piękne. To my od zawsze odkrywaliśmy piękno tego świata i w konfrontacji z wiarą, odnajdywaliśmy potwierdzenie tego piękna i szlachetności. To, że nie potrafimy odróżnić piękna od brzydoty, oznacza niestety, że mamy również problemy z odróżnieniem szlachetności od marności oraz dobra od zła, gdyż szlachetność, piękno i dobro zawsze idą w parze i nie można ich rozdzielić. Cóż to za piękno, które nie jest dobre, lub dobro, które nie jest piękne? Ten brak zdolności osądu tego świata stał się pewnym znakiem naszych czasów, który należydobrze odczytać i z tym zadaniem pozostawiam siebie i Was.

czwartek, 15 października 2009

Słodycz powodująca ból

„Zobaczyłam tuż przy sobie po lewej stronie anioła, zupełnie cielesną postać, jaka zwykle w mych widzeniach się nie ukazywała (…). Anioł (…) bardzo piękny, (…) musiał należeć do tych aniołów, którzy są całkiem rozpromienieni żarem miłości boskiej; (…). Widziałam w ręku anioła Serafa długi złoty grot i zdawało mi się, jakoby go utopił po kilka razy w moim sercu, tak że czułam, jak żelazo przeszywało mi wnętrzności. A gdy je wyciągnął, zabrał serce moje i pozostawił mnie całkiem płomieniejącą miłością do Boga”.

Słowa wizji św. Teresy Wielkiej (Teresy od Krzyża, Teresy Hiszpańskiej) ujął w rzeźbę Giovanni Loranzo Bernini. Jeżeli ktoś z Was zastanawiał się, dlaczego umieściłem na logo mojego blogu słodkiego aniołeczka, to już ma odpowiedź. To nie jest słodki aniołek - to posłaniec, którego odważyłbym się nazwać "posłańcem Bożej Miłości".
Dziś wspominamy w Kościele Katolickim św. Teresę Wielką. Świętą, która - i tu ciekawostka - zmarła w roku 1582 w nocy z 4 na 15 października, bo akurat wtedy papież Grzegorz XIII dokonywał zmiany kalendarza. Wywołało to zresztą problemy z ustaleniem daty śmierci i - co za tym idzie - wspomnienia świętej.
Gdy rano otwarłem brewiarz i zobaczyłem to wspomnienie, od razu przypomniała mi się rzeźba Berniniego. Nie będę rozwodził się nad kunsztem mistrza, nad detalami, jakie zostały zastosowane, nad grą światła itd. Możecie o tym poczytać na wielu - mniej lub bardziej profesjonalnych - stronach internetowych.
Kogoś, kto przychodzi pod ten ołtarz urzeka fakt, jak skutecznie oddane zostały słowa św. Teresy dotyczące wizji, od której rozpocząłem posta, a które dalej brzmią następująco:
"Ból był tak ostry, że wydałam kilka razy dźwięk podobny do lamentu, ale słodycz powodująca ten ból była tak niepohamowana, że nikt nigdy nie pragnąłby jej utracić. (...) Nie był to ból ciała, ale duszy, chociaż ciało wydawało się go odczuwać bardzo intensywnie".
Myślałem o tym, czy - prowokacyjnie - nie rozpocząć posta od tego fragmentu. Teraz już wiecie, dlaczego to dzieło nosi nazwę "Ekstaza św. Teresy". Od momentu stworzenia dzieła przez Berniniego nie milkły głosy obruszenia czy nawet zgorszenia, gdyż tak jak powyższy cytat, wycięty z kontekstu, kojarzy się z ekstazą seksualną, tak też, gdy stoi się przed rzeźbą w kaplicy Cornano w kościele Santa Maria delle Vittoria, trudno jest się oprzeć wrażeniu, że postać św. Teresy, wyjęta z reszty kompozycji ową ekstazę przedstawia.
 Po co piszę tego posta? Czy w ogóle do czegoś zmierzam?
To post dla tych, którzy czytając go, uśmiechali się pobłażliwie (a może z politowaniem) pod nosem. To post dla tych, którzy ponad wszystko stawiają ziemskie przyjemności i w nich szukają pełni, szukają ekstazy, którą daje seks, narkotyki, lenistwo, obżarstwo, lekkomyślność, rozpusta itd. - czyli po prostu do nas wszystkich, do nas, poszukiwaczy-kolekcjonerów namiastek jaki oferuje nam ten świat. To post - nie, nie post, bo to by oznaczało, że ja sobie to teraz wszystko wymyśliłem, a tymczasem to, o czym piszę zawiera się w życiu św. Teresy, w jej przeżywaniu bliskości i Miłości Boga. Jej życie zatem (a nie mój post), ma nam przypominać wciąż, że Jedyną Miłością jest Bóg. Bóg jest Miłością - popularne słowa, które próbuje się sprowadzić do poziomu pustego sloganu. Jeżeli jednak są tylko sloganem, jeżeli Boża Miłość nie ma żadnego wpływu na nasze życie, to co przeżywała św. Teresa od Krzyża? Nic? Więc dlaczego to nic stało się natchnieniem owocującym wspaniałym dziełem Berniniego?



niedziela, 11 października 2009

Biedny człowiek


Nie ulega wątpliwości, że odbiór Ewangelii, jej interpretacja, zależy w dużej mierze od słuchacza – jego wiedzy, jego przekonań, ale coraz częściej przekonuję się, że od jego temperamentu, charakteru, doświadczeń. Na dzisiejszego młodzieńca (Mk 10, 17-30) zawsze patrzyłem jako na człowieka, który chciał naprawdę dobrze. Przyszedł do Chrystusa ze szczerym pytaniem i troską o własne zbawienie. Niestety, stał się ofiarą samego siebie, swego bogactwa i przywiązania do niego. Nieszczęśnik, biedaczek, człowiek tragiczny w jakiś sposób, czy też „biedny człowiek” – jak by powiedziała jedna z moich znajomych sióstr zakonnych ze Strzelec Op. Tak właśnie myślałem… do dziś.
Dziś, pod wpływem lektury różnych komentarzy, naszła mnie myśl, że ten człowiek wcale nie był taki biedny i tragiczny, spojrzałem na niego od całkiem innej strony. U wszystkich synoptyków pojawia się przytaczana scena. Marek pisze, że był to człowiek bogaty, Łukasz, że był młody, a Mateusz, że miał wiele posiadłości. Czego brakowało człowiekowi tak urządzonemu w życiu (któż nie marzy o tym, by być młodym i bogatym), że przyszedł do Jezusa z pytaniem, jak ma osiągnąć życie wieczne? Brakowało mu tylko, by Jezus mu powiedział: Chłopie, mówisz, że przestrzegasz wszystkich przykazań – jesteś święty, jesteś ideałem, takich jak ty potrzebuje ten świat.
Gdyby tak przyjąć zatem, że młodzieniec był mądry, pobożny, przestrzegał prawa, ale był też przebiegły i odegrał przedstawienie przed wszystkimi - przybiegł, upadł przed Chrystusem na kolana i zadał Mu pytanie, a wszyscy słuchali, co też będzie się działo, wtedy jego obraz diametralnie się zmienia, wtedy rozumiemy też jeszcze lepiej, dlaczego po słowach Jezusa: Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim młodzieniec posmutniał. Dla niego nie istniało nic poza bogactwem tego świata, nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niego.
Tak wiem, to pachnie nadinterpretacją tekstu Ewangelii. Moze poniosła mnie fantazja, ale nie martwcie się - niezależnie od tego, jak zinterpretujemy ten tekst, wszyscy dojedziemy do jednego wniosku – Chrystus nawołuje nad do zadania sobie pytania: "Co jest dla mnie ważne? Co, lub kto, zajmuje pierwsze miejsce w mym sercu?" Jeżeli to jest ten świat, nie łudź się, w pewnym momencie okaże się, że jesteś posiadaczem rzeczy tak naprawdę bezwartościowych z punktu widzenia wiary, z punktu widzenia Bożej logiki, Bożej Mądrości. Prawdziwym skarbem, jak pisze autor natchniony, a słuchamy w pierwszym czytaniu (Mdr 7,7-11), jest Mądrość, bo wszystko wobec niej jest garścią piasku, a srebro przy niej ma wartość błota. Mądry człowiek napisał tę Księgę Mądrości J i dodaje on: Przeniosłem Ją [mądrość] nad berła i trony i w porównaniu z nią za nic miałem bogactwa. 
Co się stało z bogaczem po jego odejściu? Nie wiemy. Ewangelista sugeruje, że nie sprzedał swego bogactwa, przynajmniej nie w tym momencie. Towarzyszy mi jednak nieodparte wrażenie, że w jego spotkaniu z Chrystusem zostało nazwane to, co przeczuwał gdzieś w sercu zanim przyszedł do Jezusa. Mam wrażenie, że ów młodzieniec wiedział, że jego przywiązanie do bogactwa odcina go od Boga. Dlatego właśnie, gdy Chrystus nazywa głośno jego obawy ogarnia go smutek. Co się z tego smutku zrodziło? Nawrócenie, czy zgorzkniałość – nie wiemy. Jednak gdy, koniec końców, patrzę na młodzieńca i jego historię, to muszę przyznać rację ww. siostrze zakonnej: Biedny człowiek.

poniedziałek, 5 października 2009

Bogobojny

Dzieci, które boją się rodziców- są jeszcze takie? Jeżeli są, to rodziny, których są członkami, nazywa się patologicznymi, rodzicom odbiera się prawo do wychowywania dzieci, a nieszczęsne dzieciaczki czyni się na różne sposoby "szczęśliwymi". A jeszcze całkiem niedawno – przynajmniej na Śląsku – rodzice i dziadkowie ze zdziwieniem stwierdzali: Te dzieci to sie nos tero wcale nie bojom (chyba nie muszę tłumaczyć). Oczywiście nie chodziło o to, że rodzice każde przewinienie dziecka karali kablem, pasem i trzygodzinnym obieraniem ziemniaków z kiełków w piwnicy wśród pająków i ślimaków przy „blasku” dwudziestopięciowatowej żarówki. Nie chodzi też o to, że dzieci miały rodziców za nic. Mówiąc „nie boją się” miano raczej na myśli jakąś formę braku szacunku, bardziej przyjacielskie podejście do rodziców, zanik patriarchalnego, czy też matriarchalnego autorytetu – relacje wewnątrzrodzinne się przebudowały i nadal się przebudowują, ale to osobny temat, którego śladem nie zamierzam dziś podążać. Te dokonujące się zmiany powodowały niemniej, że rodzice reagowali tak nie inaczej.
Psalmista dwa razy podkreślał wczoraj (Ps 128): szczęśliwy, który boi się Pana, błogosławiony, który boi się Pana. Czy Boga mamy się bać? Tak, ale w takim sensie, jak boimy się rodziców. Nie chodzi zatem o to, że Bóg tylko czeka na nasze potknięcie by zesłać na nas szarańczę, albo przynajmniej katar. Nie mamy bać się Boga, ale świadomi Jego miłości do nas powinniśmy żyć z lękiem, obawą, że zawiedziemy Boga, tak jak dziecko może zawieść rodziców, ich oczekiwania, ich zaufanie. Jeżeli ktoś żyje w normalnej, zdrowej relacji miłości ze swymi rodzicami, to nie ma dla niego gorszego przeżycia i kary niż szczere, nieteatralne słowa rodzica: Zawiodłem się na tobie. Dlaczego tak postąpiłeś? Czemu nie poprosiłeś o pomoc, nie spytałeś się, nie poradziłeś? Wolałbyś wtedy, żeby po prostu walnęli cie z tak zwanego "liścia" w tak zwany "pysk" i nic nie mówili – tak ci wstyd. Ten wstyd jednak później motywuje nas do tego, byśmy nie popełniali tych samych błędów.
Przenosząc tę relację na relację z Bogiem od razu dowiadujemy się, co miał na myśli Psalmista i dlaczego Chrystus mówi: kto nie przyjmuje Królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego (Mk 10, 2-16).

PS.: Na zdjęciu św. Franciszek patrzący w kierunku Porcjonkuli, miejsca, gdzie odbudował kościół. Św. Franciszek przyszedł mi na myśl, jako wzór człowieka bogobojnego. Od środy (30.09.) jestem w Wenecji. Póki co, nie mam Internetu pod ręką – stąd moje spóźnienie z publikacją posta. Jak się wszystko ureguluje to na pewno się dowiecie więcej o tym mieście - jak mawia mój znajomy - kryminalistów, oszustów, złodziei i barbarzyńców.