niedziela, 11 października 2009

Biedny człowiek


Nie ulega wątpliwości, że odbiór Ewangelii, jej interpretacja, zależy w dużej mierze od słuchacza – jego wiedzy, jego przekonań, ale coraz częściej przekonuję się, że od jego temperamentu, charakteru, doświadczeń. Na dzisiejszego młodzieńca (Mk 10, 17-30) zawsze patrzyłem jako na człowieka, który chciał naprawdę dobrze. Przyszedł do Chrystusa ze szczerym pytaniem i troską o własne zbawienie. Niestety, stał się ofiarą samego siebie, swego bogactwa i przywiązania do niego. Nieszczęśnik, biedaczek, człowiek tragiczny w jakiś sposób, czy też „biedny człowiek” – jak by powiedziała jedna z moich znajomych sióstr zakonnych ze Strzelec Op. Tak właśnie myślałem… do dziś.
Dziś, pod wpływem lektury różnych komentarzy, naszła mnie myśl, że ten człowiek wcale nie był taki biedny i tragiczny, spojrzałem na niego od całkiem innej strony. U wszystkich synoptyków pojawia się przytaczana scena. Marek pisze, że był to człowiek bogaty, Łukasz, że był młody, a Mateusz, że miał wiele posiadłości. Czego brakowało człowiekowi tak urządzonemu w życiu (któż nie marzy o tym, by być młodym i bogatym), że przyszedł do Jezusa z pytaniem, jak ma osiągnąć życie wieczne? Brakowało mu tylko, by Jezus mu powiedział: Chłopie, mówisz, że przestrzegasz wszystkich przykazań – jesteś święty, jesteś ideałem, takich jak ty potrzebuje ten świat.
Gdyby tak przyjąć zatem, że młodzieniec był mądry, pobożny, przestrzegał prawa, ale był też przebiegły i odegrał przedstawienie przed wszystkimi - przybiegł, upadł przed Chrystusem na kolana i zadał Mu pytanie, a wszyscy słuchali, co też będzie się działo, wtedy jego obraz diametralnie się zmienia, wtedy rozumiemy też jeszcze lepiej, dlaczego po słowach Jezusa: Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim młodzieniec posmutniał. Dla niego nie istniało nic poza bogactwem tego świata, nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niego.
Tak wiem, to pachnie nadinterpretacją tekstu Ewangelii. Moze poniosła mnie fantazja, ale nie martwcie się - niezależnie od tego, jak zinterpretujemy ten tekst, wszyscy dojedziemy do jednego wniosku – Chrystus nawołuje nad do zadania sobie pytania: "Co jest dla mnie ważne? Co, lub kto, zajmuje pierwsze miejsce w mym sercu?" Jeżeli to jest ten świat, nie łudź się, w pewnym momencie okaże się, że jesteś posiadaczem rzeczy tak naprawdę bezwartościowych z punktu widzenia wiary, z punktu widzenia Bożej logiki, Bożej Mądrości. Prawdziwym skarbem, jak pisze autor natchniony, a słuchamy w pierwszym czytaniu (Mdr 7,7-11), jest Mądrość, bo wszystko wobec niej jest garścią piasku, a srebro przy niej ma wartość błota. Mądry człowiek napisał tę Księgę Mądrości J i dodaje on: Przeniosłem Ją [mądrość] nad berła i trony i w porównaniu z nią za nic miałem bogactwa. 
Co się stało z bogaczem po jego odejściu? Nie wiemy. Ewangelista sugeruje, że nie sprzedał swego bogactwa, przynajmniej nie w tym momencie. Towarzyszy mi jednak nieodparte wrażenie, że w jego spotkaniu z Chrystusem zostało nazwane to, co przeczuwał gdzieś w sercu zanim przyszedł do Jezusa. Mam wrażenie, że ów młodzieniec wiedział, że jego przywiązanie do bogactwa odcina go od Boga. Dlatego właśnie, gdy Chrystus nazywa głośno jego obawy ogarnia go smutek. Co się z tego smutku zrodziło? Nawrócenie, czy zgorzkniałość – nie wiemy. Jednak gdy, koniec końców, patrzę na młodzieńca i jego historię, to muszę przyznać rację ww. siostrze zakonnej: Biedny człowiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz