sobota, 13 lipca 2013

"A kto jest moim bliźnim?"

"A kto jest moim bliźnim?"
      To pytanie zadane dziś Panu Jezusowi wciąż powraca na nasze usta. Niedawno rozmawiałem ze znajomymi. Mamy wspólnych znajomych i wspólnych nieznajomych, ludzi nielubianych, żeby nie powiedzieć wprost - wrogów. Co z nimi? Gdy popatrzymy na przypowieść Mistrza o miłosiernym Samarytaninie, to stwierdzimy, że każdy człowiek jest naszym bliźnim. A jednak są wśród ludzi tacy, których lubimy bardziej i tacy, których lubimy mniej. Są i tacy, których wcale nie znamy, a już jesteśmy do nich uprzedzeni. Wspominam wprowadzenie na urząd patriarchy Wenecji bpa Francesco Moraglia. Wenecjanie dobrze pamiętali, że jest z genui, z którą kilkaset lat temu toczyli wojny - jak widać uprzedzenia bywają bardzo trwałe. Słuchacze Pana Jezusa byli uprzedzeni do Samarytan, a Samarytanie do nich. Tym mocniej uderzał przykład podany przez Nauczyciela - Samarytanin pomaga człowiekowi nie pytając go o to kim jest.
      Tutaj chyba znajdujemy cały sens przesłania, jakie niesie dzisiejsza przypowieść. Codzienność przynosi wiele okazji do czynienia dobra. Zawsze tym, który takie okazje stwarza jest drugi człowiek. Ktoś może zapytać: - "No a dokarmianie piesków i kotków? A ratowanie zabytków? To też dobre działanie!". Zgadza się. Jednak za tym działaniem zawsze kryje się człowiek, który nam pokazuje, że jest potrzebna pomoc. Na świecie tylko Bóg i człowiek widzi biedę drugiego człowieka i jest jej w stanie zaradzić. Zazwyczaj nie mamy problemów z udzielaniem pomocy innym, tak jak Samarytanin pomógł pobitemu człowiekowi. Gorzej jest, gdy zaczynamy pytać człowieka w potrzebie: - "A kim ty jesteś? Dlaczego ja mam tobie pomagać? Przecież to są darmozjady! Przecież toczyliśmy wojny z tymi ludźmi! Przecież ten sąsiad przyorał miedzę mojemu dziadkowi! A ich córka rzucała kamieniami w naszego kota! I ja mam takiemu człowiekowi pomóc? Nie zasłużył sobie!"
      Bądźmy szczerzy - na świecie jest bardzo niewiele ludzi, którzy mieli jakąkolwiek szansę zasłużyć na nasza pomoc. Ilu ich może być? Dziesięciu? Trzydziestu czterech? Choćby i stu dwudziestu - jak się to ma do miliardów ludzi na ziemi? Dlatego Pan Jezus przytaczając przypowieść o miłosiernym Samarytaninie przypomina nam, że każdy człowiek jest naszym bliźnim i gdy potrzebuje pomocy, to nie można go pytać: "Kim jesteś?" - tylko trzeba pomagać. Na tym polega miłość chrześcijańska, że mimo iż mamy znajomych i przyjaciół, a także wrogów i takich, z którymi nie rozmawiamy za często, to gdy ktoś znajduje się w potrzebie, to nie pytamy kim jest, tylko pomagamy zapominając o krzywdach, uprzedzeniach i nie licząc na jakąkolwiek wdzięczność. Pomagamy, bo tak trzeba, bo to wynika z naszej wiary, bo każdy, kto jest tuż obok, jest naszym bliźnim. Pomagamy, bo sami wciąż Boskiej i ludzkiej pomocy doznajemy, chociaż często jesteśmy świadomi, że na nią nie zasłużyliśmy.

sobota, 22 czerwca 2013

Tresując tygrysa

     Od września ubiegłego roku pracuję w Sądzie Diecezji Opolskiej. Znikome mam doświadczenie i nie zamierzam się tutaj wymądrzać - a jeśli kiedyś zacznę się wymądrzać należy mnie odnaleźć (co nie będzie trudne) i walnąć mi tzw. "plaskacza" na otrzeźwienie :) W pracy sędziego potwierdza się to, o czym wszyscy wiedzą, mianowicie, że małżeństwa rozpadają się często (nie mówię zawsze) z powodu pewnego rodzaju rozczarowania. Po prostu ludzie, najczęściej młodzi, wyobrażają sobie najpierw swoje małżeństwo, a potem okazuje się, że wredna i przebiegła rzeczywistość nie chce nijak pasować do tych - jakże doskonałych - wyobrażeń. Co zrobić? Dorosły i dojrzały człowiek stawia czoło rzeczywistości, nie daje się zaskoczyć, a nawet zaskoczony, chętnie staje w szranki i walczy o swoje, dopasowuje się, zmienia taktykę, robi uniki, a przede wszystkim nie daje sobie odebrać skarbu, jakim jest małżeństwo i rodzina, którą założył. Gdy jednak komuś brakuje odwagi i dojrzałości? Są tacy. Myślą oni, że życie to mały kotek, którego wystarczy pogłaskać, nakarmić i będzie go można tresować, urabiać i uczyć różnych sztuczek, które będzie robił na każde ręki skinienie przy zachwycie i oklaskach oniemiałych obserwatorów. Kto by nie chciał trzymać tak swego życia w ręku. Jednak okazuje się, że życie to nie kotek tylko tygrys - ogromne, mierzące bez ogona nawet 290 centymetrów i ważące około 400 kilogramów bydlę, które nie ma zamiaru robić fikołków za miskę mleka i kocie chrupki. Co wtedy? Wielu ucieka, ale każdy człowiek twardo stąpający po ziemi spodziewał się tego tygrysa i wie, że trzeba i można tę bestię ujarzmić i wytresować. Jest to związane z potem i z krwawicą, trzeba potwora karmić, bo inaczej zje nas samych, potrzebny jest wielki nakład sił i pracy jednak efekty dają niesamowitą satysfakcję, której nijak nie można porównać z przewrotkami kociaka.
     Oczywiście sfera życia małżeńskiego jest tylko jedną z wielu dotyczących naszego życia. Tak samo przerażeni wobec zastanej rzeczywistości stoją studenci, pracownicy, emeryci, rodzice, księża, biskupi itd. Każdy ma "siakieś" wyobrażenia i każdego z nas życie szybko sprowadza do parteru. Są jednak osoby, a jest ich spora grupa, które nie mają zamiaru zmieniać swych wyobrażeń o rzeczywistości i wolą nadal żyć w wyimaginowanym, a przez to zafałszowanym świecie własnych wyobrażeń. Dotyczy to rodziców, którzy mówią, że ich dziecko jest takie wspaniałe i kochane, a ono właśnie wyciąga im kolejną stówkę z portfela. Dotyczy to pracowników, na których szef się uparł i ich gnębi, a przecież robota nie zając, po co się tak stresować terminami. Dotyczy to studenta, który wychodzi z egzaminu z dwójką i mnoży pretensje do profesora - a wiadomo czyja wina, bo z pustego... Dotyczy to wreszcie katolika i  - jak już pewnie się domyśliłeś - do tego właśnie zmierzałem. Mam was (tudzież nas)!
     Żyjemy, nie powiem, że w świecie, ale na pewno w kraju wyimaginowanej wiary. Każdy sobie Boga wymyśla i żyje według tych wymyśleń - to jest akurat naturalny proces. Jednak naturalne jest także, że nasze wyobrażenia korygujemy za pomocą obiektywizujących je narzędzi. Z pomocą przychodzi tutaj Pismo Święte, nauka Kościoła, Święta Tradycja, itd. Ale, ale... gdy zaczynamy obiektywizować nasze wyobrażenie wiary i Boga, to nagle okazuje się, że... no właśnie... że kociak jest tygrysem. Wielu jest głęboko przekonanych, że wiara powinna dawać przyjemność, radość, pokój ducha i mają rację, jednak cechuje ich myślenie światowe. Idąc "do kościoła" oczekują, że będzie fajnie, a może i proboszcz na koniec Mszy Świętej jakiś dowcip opowie? Klękając do konfesjonału - aaaaa, przepraszam, nie klękają, bo taka spowiedź to rzecz przykra, a wiara ma dawać radość i przyjemność. Wobec wymagań wszelkich przykazań najpiękniejsze jest to o miłości - kochajmy się, a resztę powierzmy Panu Bogu - On nam wybaczy. Z założenia nie należy słuchać księży i biskupów, którzy cały ten idylliczny obraz (s)pokoju i przyjemności próbują zburzyć. Jednym słowem wiara dzisiaj jest często naszym osobistym wyobrażeniem, konglomeratem wygodnych wskazań życiowych, które na własne potrzeby można dowolnie modyfikować tak, by było jeszcze spokojniej i jeszcze przyjemniej i niech nikt od nas niczego nie wymaga!
     Pan Jezus mówi dzisiaj: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! (Łk 9, 23) Oto nasza wiara. Jest ona niesieniem krzyża za Chrystusem. Jak mądrze mówią komentarze do tego fragmentu ewangelii łukaszowej, niesienie krzyża to było niesienie na miejsce kaźni belki poprzecznej (zwanej "patibulum") przywiązanej do ramion. Szło się wśród szyderstw, plucia i zniewag tłumu. Nijak ma się ten obraz do naszej przyjemności, pokoju i szczęścia, ale to właśnie jest prawdziwa  wiara - prawdziwa i jedyna. Każdy człowiek wierzący musi być gotów na podjecie wymagań, na przeciwstawienie się trudom życia, na  pot, skwar, wyzwiska i naśmiewanie się tłumu, które nam są dobrze dziś znane, bo łatwo dziś znaleźć takich, którzy chętnie opluwają głęboko wierzących, kopią ich i popychają szydząc z każdego upadku.
Z zewnątrz nie wygląda to dobrze, taki człowiek wierzący wydaje się być nieszczęsnym naiwniakiem, który nie mając znikąd pomocy chwycił się Boga. Ale całkiem inaczej wygląda to z punktu człowieka niosącego "patibulum" za Chrystusem - tutaj dopiero jest prawdziwa pewność, że obrany w życiu kierunek jest kierunkiem słusznym. Właśnie ta pewność jest źródłem szczęścia, pokoju serca i najgłębszej radości, mimo że kosztuje nas wiele, że wciąż, każdego dnia stawia nam wymagania. Właśnie dzięki tym wymaganiom mamy w ręku narzędzie do tresowania tygrysa, którym jest rzeczywistość z jaką zderzamy się każdego dnia i jestem pewien, że takiej tresurze nie oprze się nawet najbardziej krnąbrne kocisko. To ci dopiero satysfakcja, to jest radość - brać narzędzia które daje nam Bóg i wiara by kształtować swoje życie efektywnie i czerpać jeszcze z tego przyjemność mimo, że inni się śmieją - to jest śmiech leniwca, który boi się podjąć prawdziwej wiary i żyje nadal w swoim wymyślonym światku. Obudzi się z ręką... sami wiecie gdzie.
Wiary nie trzeba, a nawet nie można wymyślać. Wiara już jest, dana od Boga, jedyna prawdziwa, przekazywana przez Kościół. Bierzmy ją w swoje ręce, albo raczej na swoje ramiona, jak krzyż i w drogę - za Chrystusem!

PS.: Dziękuję Asi za udostępnienie zdjęcia kota ułożonego :)

sobota, 11 maja 2013

Wokół teraźniejszości

     Moi znajomi prowadzili kiedyś lokal gastronomiczny. Zaczynali od budki, potem wybudowali coś większego i oczywiście potrzebny był im ktoś do pomocy. Niby przy naszym bezrobociu znalezienie pracownika nie powinno być problemem... niby... Okazało się to bardzo trudnym zadaniem. Po kilku tygodniach poszukiwań znajoma była już załamana poziomem potencjalnych pracowników. Dziwiła się przede wszystkim jednemu - otóż zdecydowana większość przychodzących nie pytała co ma robić, gdzie konkretnie pracować, jakie będą ich obowiązki, natomiast pierwsze pytania były o zarobek lub/i dotyczyły ewentualnych zastrzeżeń w stylu: tego nie będę robić, a wtedy muszę wychodzić wcześniej, itp. Właścicielka lokalu zastanawiała się jak to możliwe, że ludzi nie interesuje praca, obowiązki, tylko przywileje i nagrody, w tym przypadku wynagrodzenie.
Nihil novi sub sole.
     Gdy w dzisiejszym pierwszym czytaniu Pan Jezus zapowiada uczniom, że odchodzi i pośle Ducha Świętego, ci od razu pytają: "Panie, czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela?". Uczniowie chcą wiedzieć, kiedy to będzie, kiedy dokona się to, na co wszyscy czekają, kiedy zajaśnieje Królestwo Boże, ale Nauczyciel szybko studzi ich zapał: "Nie wasza to rzecz znać czas i chwile, które ojciec ustalił swoją władzą". Tak więc uczniowie niecierpliwie wyglądają nagrody, a zamiast nagrody otrzymują dalsze wskazania: "gdy Duch Święty zstąpi na Was, otrzymacie jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi". Po tych słowach odszedł.
     Człowiek jest wciąż ten sam, od tysięcy lat. Pan Jezus uczniom, którzy pytają o nagrodę, mówi o obowiązkach. Musiało z nich w tym momencie nieźle zejść powietrze - oni pytają o to, czy nastanie teraz Boże Królestwo, a Pan Jezus mówi im: to nie wasza sprawa? (bo jak inaczej zinterpretować słowa: "nie wasza to rzecz"), do roboty się bierzcie, trzeba głosić Ewangelię, trzeba świadczyć swoim życiem - oto wasze zadanie na teraz.
     To takie bardzo ludzkie i przyziemne, czy ziemskie, czy - jak mawia nasz arcybiskup emeryt - uerdowione, że człowiek często zanim zacznie pracę pyta najpierw: A co ja będę z tego miał? Jak długo mam pracować i czy mogę krócej? Wybiegamy naprzód, myślimy o wypłacie, która wpłynie na konto, o chwilach wolnych, które nadejdą wraz z urlopem, albo przynajmniej wraz z weekendem. Cały tydzień pojawiają się na stronach internetowych obrazki mówiące o poniedziałkowej depresji i piątkowej euforii - jeśli wiecie co mam na myśli - a tydzień? Ucieka! Ucieka to, co najważniejsze, nasze wysiłki, praca, nauka - na tym się za bardzo nie skupiamy, przynajmniej nie ponad konieczność.
Wszędzie można być świadkiem :)
     Tak też można przeżywać wiarę próbując przewidzieć nadejście Pana Jezusa - ile to końców świata ostatnio przeżyliśmy?! Niby nikt się tym nie przejmuje, ale dziwnym trafem wszyscy są na bieżąco :) Jak to możliwe? Tymczasem ucieka nam dziś, ucieka teraźniejszość. Pan Jezus zwraca uwagę uczniów na to, by nie myśleli o tym kiedy nadejdzie Jego Królestwo, ale by myśleli o przygotowaniu siebie i innych na nastanie owego Królestwa. Chrystus zwraca uwagę na to, co zostało do zrobienia, a do zrobienia jest jeszcze bardzo dużo, bo trzeba świadczyć o Bogu. Tutaj też Pan Jezus ucieka się do zabiegu retorycznego, by uzmysłowić uczniom zakres ich obowiązku. Mistrz nie mówi od razu: Bądźcie moimi świadkami wszędzie, ale buduje napięcie i mówi: "będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi" Tutaj pragnę przypomnieć czytelnikowi, że Piotr w tym momencie nie mógł chwycić za komórkę by zabukować sobie bilet do Boliwii :) - łatwo wyobrazić sobie, jakie to musiało wywrzeć wrażenie na Apostołach. Być świadkiem Chrystusa aż po krańce ziemi, to nie lada wyzwanie.
     Także my nie jesteśmy na ziemi po to, żeby usiąść, założyć ręce i czekać na nadejście Bożego Królestwa. Nie jesteśmy tutaj przypadkiem. Pan Bóg ma dla nas konkretne zadanie - świadczyć o nim, aż po krańce ziemi. To nie oznacza, że mamy wszyscy wyjechać na misje, oznacza to raczej, że mamy być świadkami Bożymi zawsze i wszędzie nie pytając o wynagrodzenie, o to co będzie, bo przecież my dobrze wiemy, co będzie naszą nagrodą (lub karą) nie wiemy tylko kiedy. Nie nasza to jednak rzecz wiedzieć kiedy; do nas należy wypełniać posłannictwo, do którego wybrał, przeznaczył i umacnia nas darami Ducha Świętego Bóg Ojciec.
     Ktoś powie: A jednak pracownik - czy pyta, czy nie - w końcu, jeżeli ma uczciwego pracodawcę, otrzymuje swoją zapłatę. Odpowiem: A jakże!

piątek, 1 marca 2013

W nieustannym napięciu.

     Każdy, kto uczy w szkole wie, jak negatywnie wpływają na proces nauczania różnego rodzaju przerwy, długie weekendy i inne święta. Oczywiście nauczyciele cieszą się na te dni wolne nie mniej niż uczniowie (a czasem chyba nawet bardziej, tylko nie dają po sobie poznać), jednak faktem jest, że dni oddechu przerywają PROCES nauczania, a nie ma nic bardziej zgubnego dla utrwalania wiedzy, jak przerwany proces :) Uczeń, po tych kilku dniach wolnego, wraca na łono szkoły rozkojarzony, zniechęcony i wewnętrznie tudzież dyscyplinarnie rozbity. Mimo, że bloki nauczania, trwające z przerwami na weekendy (nie wymyślił nikt jeszcze jakiegoś polskiego określenia?!) kilka miesięcy, nie są dla ucznia łatwym doświadczeniem, to właśnie one przynoszą najlepsze efekty. Wynika to oczywiście z systematyczności pracy ucznia oraz ze zdyscyplinowania (większego lub mniejszego, a w sumie to chyba głównie mniejszego) ucznia. Młodzieniec tudzież... młodzienica, młodzianka (?) czuje nieustanne parcie, pewną presję, którą lekko i nieustannie wywiera ów przeskuteczny proces nauczania.
     W takim napięciu żyjemy także i my. Przypomina o tym czas Wielkiego Postu, przypominają także czytania z III niedzieli tego okresu liturgicznego. Dla Izraela rozpoczyna się właśnie wyjście z Egiptu i Mojżesz spotyka JESTEM, KTÓRY JESTEM w krzewie, który się nie spala. Izraelici wyruszą do Ziemi Obiecanej, Lecz w większości z nich nie upodobał sobie Bóg; polegli bowiem na pustyni - usłyszymy słowa skierowane przez św. Pawła Apostoła do Koryntian. Ci ludzie są dla nas ostrzeżeniem, byśmy nie marudzili przeciw Bogu i nie pożądali zła. Jeżeli jednak kogoś naszłaby myśl, że losu poległych na pustyni nie podzieli, to Pan Jezus cuci go z maligny nierozsądku nawiązując do pogromu, jakiego dokonał na Galilejczykach Piłat: Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. By jeszcze wyklarować sytuację Chrystus mówi przypowieść o drzewie figowym, które nie przynosiło owocu i dostało ostatnią szansę na to, by obrodzić - ostatni rok. 
     Pielgrzymowanie po pustyni, słowa św. Pawła: Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł oraz wydarzenia, jakie opisuje nam ewangelista Łukasz opatrzone przypowieścią Pana Jezusa przypominają nam o jednym - bierzemy udział w pewnym procesie, niejako pomiędzy ustami a brzegiem pucharu, żyjemy w ciągłym napięciu. Nie jest to jednak napięcie wywołane strachem - bynajmniej. Jest to napięcie wywołane przekonaniem o własnej niedoskonałości, o własnej słabości, grzeszności. To napięcie wywołane niepewnością o własne zbawienie, o własną świętość. Nie obawiamy się jednak tego, czy zostaniemy po śmierci zbawieni, gdyż w to wierzymy. Raczej obawiamy się tego, czy na to zbawienie w jakikolwiek sposób zasłużymy. Jesteśmy (upraszczając) jak uczeń, który oddał sprawdzian i czeka na ocenę - wie, że jakąś dostanie, ale jaką?! Bardzo dobra zmotywuje go do dalszej pracy, słaba zmotywuje go do poprawy, by nie zostać. Żaden uczeń, nawet szóstkowy, nie może usiąść 3 marca 2012 i powiedzieć: No to mam zdane, jestem gotowy i nie muszę się uczyć. Od razu trzeba by mu przypomnieć słowa św. Pawła: Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł. 
     Dla ucznia przestrogą są jego koledzy, którzy w ubiegłym roku uczęszczali do klasy wyżej, a w tym roku uczęszczają do jego klasy. Nas Bóg przestrzega wskazując anty-przykład tych, którzy polegli na pustyni, którzy oddali się złu i pomarli w grzechach. Myślisz, że jesteś od nich lepszy? - pyta Bóg. 
     Każdy z nas wie, że nasze życie na ziemi kiedyś się skończy, niezależnie od koloru skóry przyszłego papieża. Jan Chrzciciel - żeby jeszcze nawiązać do drzewa figowego, o którym w przypowieści mówi Chrystus - nie pozostawia nam żadnych złudzeń: Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: "Abrahama mamy za ojca", bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Drogi Czytelniku, jeśli poczułeś choć trochę owo napięcie pomiędzy wiecznym szczęściem i wiecznym potępieniem w jakim żyjemy, to się cieszę, gdyż wywołanie owego napięcia było moim celem. Może nawet nie wywołanie, ale przypomnienie o nim, bo przecież ono ciągle trwa, a my w nim, tylko o tym czasem naiwnie zapominamy.

sobota, 23 lutego 2013

Spotkanie z Wszechmocnym

   Poniższy tekst miał być wrzucony dwa tygodnie temu, ale... ten czas, a w sumie jego brak... pewnie wiecie o co chodzi. Dziś domknąłem remonty na blogu i ruuuuszaaaamy!

   Dawno mnie tu nie było. Niemal zapomniałem, że mam bloga. Okazuje się, że kapłańskie życie może tak się czasem powikłać, że nagle nie wystarcza czasu na to, co najważniejsze. Oczywiście pisanie bloga nie jest najważniejsze w życiu księdza, ale domyślacie się, że treści na tym blogu nie są przepisywane z książek, albo czasopism typu "Współczesna ambona", tylko są efektem przemyśleń i modlitwy, które ostatnio zostały pożarte przez inne, mniej ważne, ale jakże absorbujące (jak to w życiu bywa) sprawy. Jednak wreszcie coś drgnęło i oto owoce tego poruszenia :)
   Wiele się w ciągu tego prawie roku pozmieniało, widzę, że czeka mnie porządna aktualizacja moich danych i poglądów, bo te umieszczone na blogu bardzo się zdezaktualizowały. Ale nie o mnie chce pisać w poście, bo mój blog to nie jakiś "Plastusiowy pamiętnik" więc to rzeczy.

   Wielokrotnie pewnie zastanawialiście się, jak to działa wszechmoc Boga. A może nie zastanawialiście się wcale? Temu, kto mówi, że Bóg jest wszechmocny (czyli wszystko może) od razu zadawane jest pytanie: Więc dlaczego ludzie chorują? Czy nie mógłby sprawić, by choroby zniknęły? Dlaczego ludzie żyją w biedzie i z biedy nieraz umierają? Czy Bóg nie mógłby im pomóc? Dlaczego wojny? Dlaczego cierpienia? Dlaczego dzisiaj nie zdałem egzaminu, choć tak bardzo się starałem i modliłem o to? itd...
   W środę 30 stycznia 2013 roku byłem na audiencji papieża Benedykta XVI na Watykanie (inny by się chwalił, ja tylko mówię). Papież w swoich katechezach naucza teraz o Wyznaniu wiary (Credo), analizując poszczególne jego elementy. Na audiencji, na której byłem obecny papież mówił o "Ojcu wszechmogącym". Najpierw analizował, co to oznacza, że Bóg jest Ojcem. Następnie przeszedł do znaczenia wszechmocy Boga. Mówił tak: Na chwalebnym Krzyżu, dokonuje się pełne objawienie wielkości Boga jako "wszechmocnego Ojca". I od razu Benedykt XVI wyjaśnił tę myśl. Papież zauważył, że my rzeczywiście szukamy Boga Wszechmocnego, który zrobi w naszym życiu i w świecie co trzeba (wg naszego uznania oczywiście). Z tego samego powodu wielu sięga do wróżb, talizmanów i bożków wierząc, że będą one działały na życzenie. Tymczasem wszechmoc Boga charakteryzuje się miłosną Ojcowską wolnością. Bóg Ojciec pragnie byśmy stali się Jego dziećmi, ale szanuje nasz wybór. To dlatego Na chwalebnym Krzyżu, dokonuje się pełne objawienie wielkości Boga jako "wszechmocnego Ojca", ponieważ Chrystus chciał umrzeć na krzyżu i Wszechmocny Bóg nie mógł mu tego zabronić. Ludzie postanowili ukrzyżować Pana Jezusa i Wszechmocny Bóg nie mógł im w tym przeszkodzić. Z tego samego powodu dziś grzeszymy, a Wszechmocny Bóg pozwala nam grzeszyć, gdyż nas kocha i szanuje naszą wolność. Można by powiedzieć, że Wszechmoc Boga kończy się na wolności człowieka - jeżeli ja, będąc wolnym, odrzucam  Boga, to Bóg uszanuje moją decyzję.
   Dziś w czytaniach spotykamy trzy osoby: Izajasza, Pawła i Piotra. Wszyscy trzej spotykają Boga i wszyscy trzej wyznają, że nie są godni tego spotkania. Izajasz boi się wręcz, że umrze, bo jest grzesznikiem, a oglądał Boga. Paweł pisze, że Chrystus objawił mu się jako najmniejszemu, jako "poronionemu płodowi". Gdy zaś Szymon Piotr uświadomił sobie kogo spotkał od razu powiedział Panu Jezusowi: Odejdź ode mnie Panie, bo jestem człowiek grzeszny. Gdyby Bóg, był Wszechmocny w taki sposób, jak my byśmy tego chcieli, to powiedziałby Piotrowi: Masz rację grzeszniku, odchodzę, Pawłowi w ogóle by się nie objawił, tylko od razu zniszczyłby go swym blaskiem na drodze do Damaszku, a Izajaszowi powiedziałby: Co mnie podglądasz?! Giń!!! Tak się jednak nie stało - na szczęście. Tak też nie dzieje się i dziś, gdy wchodzimy do kościoła, gdy uczestniczymy we Mszy Świętej. Nikt z nas nie musi zastanawiać się w progu świątyni, czy jest jeszcze godzien wejść do środka, czy może lepiej nie ryzykować spotkania z Wszechmogącym. Dlaczego? Odpowiada nam pięknymi słowami papież: Wszechmoc Boga wyraża się w miłości, w miłosierdziu, w przebaczeniu, w niezmordowanym wezwaniu do przemiany serca, w postawie tylko na pozór słabej, utkanej w cierpliwość, łagodność, miłość. Z taką to wszechmocą Boga zetknęli się Izajasz, Paweł, Szymon Piotr i wielu innych - to wszechmoc, która działa mocą miłości i kto ja spotka nie może pozostać wobec niej obojętny. Dlatego Paweł i Szymon poszli za wezwaniem Pana Jezusa, a Izajasz odpowiada na Boże wezwanie: Oto ja. Poślij mnie.
   Niesamowite jest to, że przecież my spotykamy dokładnie tego samego Boga, chociażby na Eucharystii, albo w konfesjonale. Doświadczamy tej samej Wszechmocy, która mogłaby nas zniszczyć, ale wtedy zaprzeczyłaby sama sobie, bo ta Wszechmoc - Boża Wszechmoc nas stworzyła. Warto o tym myśleć i mieć tego świadomość, gdy stajemy przed obliczem Wszechmocnego Ojca, jak stawali Izajasz, Paweł, Szymon Piotr i wielu innych.