piątek, 28 stycznia 2011

“Il mercante di Venezia in prova”

...to tytuł sztuki teatralnej, na którą wybrałem się wraz ze znajomymi w ubiegłą środę dla rozluźnienia spiętego sesją mózgu. "Kupiec wenecki w próbie" - tak tłumaczyć można tytuł, który zawiera pewną grę słów. Spektakl traktował dosłownie o próbach do przedstawienia "Kupiec wenecki", ale jak się okazało, tytułowy kupiec Shylock sam poddany został próbie. 
Dla mnie, który widziałem film ze świetnymi Al'em Pacino i Jeremy'm Irons'em sztuka była morderstwem komedii Shakespeare'a. Całe piękno i delikatność zamieniono w wyuzdanie i wulgarność. Księżniczka Porcja - w dramacie tajemnicza i czysta, marząca o miłości, która się spełnia - w spektaklu grana była przez aktorkę (córkę słynnego zagranicznego statysty) która serwowała usługi seksualne wszystkim, co było jednym z warunków jej kontraktu z teatrem - warunków postawionych przez nią. Przyjaźń Bassanio i Antonio próbowano pokazać w świetle homoseksualizmu. Chytry Żyd Shylock stal się oczywiście ofiarą wszelkich prześladowań - tutaj przewinęła się historia XX  wieku. Jestem pewien, że dziś Shakespeare nie napisałby tej sztuki, bo mamy do Żydów, wraz z ich tragiczną historią inne podejście, jednak przykładanie XX wiecznej historii do XVI komedii (!) to naprawdę szukanie dziury w całym.


Dramatyczne kwestie Shylock'a, który upomina się o prawa Żydów przypominając, że też są ludźmi jak i chrześcijanie zostały skutecznie spłycone przez ich ciągłe, trywialne powtarzanie. Pieśni Shakespeare'a w filmie śpiewane pięknym głosem Andreasa Scholl'a (tak, tak - to nie jest kobieta) tutaj zastąpiono dyskotekową "potupajką" i hitami popkultury. Jednak najgorsi byli chrześcijanie. Patriarcha wenecki, który już na początku pojawił się na scenie wraz z księdzem w ciemnych okularach u boku, co chwilę tańczył z nim do dźwięku muzyki dawnej, to znowu udawał, że ze skruchą się modli, ale tak naprawdę było to tylko klęczenie przerywane częstymi szeptami do ucha obecnego obok księdza, które kończyły się rubasznym śmiechem, a ten na nowo skutkował udawaną skruchą. I znowu tańce, pokazanie tyłka widowni itp. Tutaj już jakoś nikt nie skupił się na historii patriarchów weneckich, a szkoda, bo przecież kilku z nich zostało papieżami. Tak wiem, można powiedzieć, że  należy uwzględnić wenecką mentalność, która zawsze była w opozycji do Kościoła, ale czyż nie było ona także w opozycji do Żydów?


Po wyjściu z teatru Goldoni doszliśmy ze znajomymi do wspólnego wniosku - trudno dziś znaleźć sztukę teatralną, w której Kościół, chrześcijanie, odgrywać będą dobrą (po prostu) rolę. Nie mówię o gloryfikowaniu, wynoszeniu na piedestał. Mam na myśli po prostu dobrą opinię, nic więcej. Czy rzeczywiście jest z nami, chrześcijanami aż tak źle, że nie zasługujemy nawet na jedno dobre słowo, chyba, że sami o sobie mówimy - co zresztą, z naszymi wyrzutami sumienia, też nie jest takie pewne? A może to sztuka już zaszła tak daleko, że w swym wyuzdaniu, wulgarności, poniżeniu człowieka i podstawowych wartości, w morderstwie piękna szuka samousprawiedliwienia poniżając także tych, którzy wszystkich tych wartości strzegą i starają się bronić, pokazując, że oni tylko tak mówią, ale sami także zepsuci są do szpiku kości od wierzchołka hierarchii, aż po babcię odmawiającą o 15:00 koronkę do Bożego Miłosierdzia (ale) z Radiem Maryja?
Pytania bez odpowiedzi mnożą się na króliki: czy można dziś wyjść z teatru z uśmiechem na ustach? Poczuć się pięknym, wartościowym, mieć chęć do życia? Czy może zostało to zabronione i trzeba realizować tylko te scenariusze, które człowieka zgorszą - zgorszą w etymologicznym tego słowa znaczeniu, czyli po prostu uczynią gorszym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz